Prawie miesiąc mieszkałam w pokoju nr 5.
Na moim dawnym piętrze są jeszcze dwa pokoje.
Znałam dwóch sąsiadów z dalszych pokoi.
T, który mieszka w Indiach już 7 lat i jak kot niezauważalnie chodzi swoimi ściekami
I siwowłosa delikatna kobieta, która codziennie rano karmi ptaki śpiewając piosenki
Albo robi pranie, wieszając później na sznurku długim rzędem swoje śnieżnobiałe ubrania.
Tuż obok mnie za to, drzwi były prawie zawsze zamknięte, a obok dzwonka doklejony był napis: No 6 Gyan
Kto to jest Gyan?
Kilka dni temu poznałam Gyana.
Przez przyjaciół Tarli, Niemkę i Hiszpana, którzy razem z nami pojechali do Sadhu Pond.
Miejsce, które swoją niespotykaną w Indiach ciszą, otwiera na to co w hałasie ulicy, kalejdoskopie kolorów, ciągłym ruchu, zostało skutecznie stłumione w ciągu naszej bytności w Indiach.
Teraz to "ja" pokazuje swoją niezmąconą taflę, jak srebrzystobrązowa woda.
Gyan z Aranya mówią po hiszpańsku, nie zamykają im się usta.
Okazało się, że lata temu, gdy byli razem w aśramie Osho, podobała im się ta sama dziewczyna. Dyskusja jest bardzo ognista. Pełna emocji. Dziewczyna, wg słów Ines, która nam tą rozmowę częściowo przetłumaczyła, była niczego sobie.
Razem z Tarlą, Ines i Elą poszłyśmy na pobliską skałę Leoparda z wyrzeźbioną przez naturę joni po środku.
Skała jest duża i ciepła.
W ciszy, każda z nas, znajduje sobie swoje miejsce.
Siadamy, kładziemy się, chodzimy w koło, powoli...
Pojawia się myśl: jak w filmie "Piknik pod wiszącą skałą", taka niesamowitość i cisza...
Żadna z nas nie liczy czasu.
W końcu woła nas Aranya.
Wracamy.
Po drodze widzę, że Aranya z Gyanem dalej rozmawiają, przykucnięci po drugiej stronie jeziora.
Pojawił się także czarny Sadhu z białym tyrbanem, który chyba mieszka w szarobiałych ruinach przy jeziorze.
Wczoraj Gyan pokazał mi zdjęcia na komórce jakie zrobił podczas naszej wycieczki.
- Patrz, to ty jak coś tam grzebiesz na swoim iPadzie, a tutaj Aranya przechodzi przez bramę, nieźle wygląda co?
Gyan jest przejęty swoimi zdjęciami i tym jak je obrobił, niektóre są czarno białe, inne soczyście kolorowe.
Mówię mu: Piękne zdjęcia, naprawdę super! Ale Gyan, muszę lecieć, strasznie mi się chce sikać! Ale jak chcesz, to prześlij mi je proszę na maila!
Podaję mu maila, Gyan mówi: Wiesz, że Mega to hinduskie imię?
Mówię: wiem, wiem, ale naprawdę muszę lecieć! Pa!
I pobiegłam...
To był ostatni raz kiedy widziałam Gyana.
Wczoraj wieczorem umarł.
Sąsiad, który miesiąc był tak bliziutko mnie, z którym prawie nie rozmawiałam, który zdążył jeszcze powiedzieć, że jak będę czegoś chciała, to mam do niego głośno pukać, bo ma problemy ze słuchem.
Pamiętam jego szeroki uśmiech.
I jest smutek, jakiś niedosyt.
Wiem, że nie mogło być inaczej, ale czemu do diaska jest śmierć???
Dowiedziałam się o tym, że nie żyje, rano, po jodze, od sąsiadki z parteru, szarej staruszki, też z byłej gwardii Osho, która siarczyście klnie.
Powiedziała mnie i Eli, suchym i zdecydowanym tonem: The man died. It's a reminder for us, it can happen anytime.
I wsiadła na swój zdezolowany rower odjeżdżając, pewnie do aśramu, pomyślałam...
Dziś rano, przed jogą, gdy czekałam na dziewczyny, na dach przyleciał biały paw. Rzadkie są tutaj. Długo siedział. Zrobiłam mu zdjęcie, ale z daleka, bo był bardzo lękliwy.
Czy dusza Gyana przyszła się pożegnać?
Dziwnie było w nocy, wiał wiatr, źle mi się spało, wczoraj zalała mnie fala smutku, taka "bezpowodu".
Gyan chciał wynająć po mnie pokój na dachu, z zazdrością patrzył jak się wyprowadzam z pokoju sąsiadującego z jego i wprowadzam na taras. Miał zostać w Indiach jeszcze trzy miesiące.
Słyszę, prawie codziennie, wystrzały fajerwerków.
To znak, że gdzieś ulicą idzie pogrzeb, na odkrytej konstrukcji z drewna, obłożonej żółtymi kwiatami, spoczywa ciało.
Każdej chwili coś tu przypomina o śmierci.
To podobno "blessing" umrzeć w takim miejscu.
Dziś wyjeżdża Tarla, pojutrze Ela, potem Ines.
Wieczorem jadę na zaręczyny Shankara, właściciela hotelu.
Za drzwiami mojego pokoju grasują małpy, próbuję je odgonić kijem, ale zamiast one bać się mnie, ja się boję ich i po kilku wojennych okrzykach i walenia kijem o posadzkę, chowam się za drzwiami pokoju.
Jeżeli każda chwila życia może być ostatnią, to co?
Co robić?
Boli mnie głowa...
Chronię się w "nie wiem"
I dzielnie doświadczam bólu.
A jak dzielność mi się skończy, to sobie kupię żółtą tabletkę za 3 rupie w pobliskim sklepie
Zazwyczaj pomaga
Madze
Na moim dawnym piętrze są jeszcze dwa pokoje.
Znałam dwóch sąsiadów z dalszych pokoi.
T, który mieszka w Indiach już 7 lat i jak kot niezauważalnie chodzi swoimi ściekami
I siwowłosa delikatna kobieta, która codziennie rano karmi ptaki śpiewając piosenki
Albo robi pranie, wieszając później na sznurku długim rzędem swoje śnieżnobiałe ubrania.
Tuż obok mnie za to, drzwi były prawie zawsze zamknięte, a obok dzwonka doklejony był napis: No 6 Gyan
Kto to jest Gyan?
Kilka dni temu poznałam Gyana.
Przez przyjaciół Tarli, Niemkę i Hiszpana, którzy razem z nami pojechali do Sadhu Pond.
Miejsce, które swoją niespotykaną w Indiach ciszą, otwiera na to co w hałasie ulicy, kalejdoskopie kolorów, ciągłym ruchu, zostało skutecznie stłumione w ciągu naszej bytności w Indiach.
Teraz to "ja" pokazuje swoją niezmąconą taflę, jak srebrzystobrązowa woda.
Gyan z Aranya mówią po hiszpańsku, nie zamykają im się usta.
Okazało się, że lata temu, gdy byli razem w aśramie Osho, podobała im się ta sama dziewczyna. Dyskusja jest bardzo ognista. Pełna emocji. Dziewczyna, wg słów Ines, która nam tą rozmowę częściowo przetłumaczyła, była niczego sobie.
Razem z Tarlą, Ines i Elą poszłyśmy na pobliską skałę Leoparda z wyrzeźbioną przez naturę joni po środku.
Skała jest duża i ciepła.
W ciszy, każda z nas, znajduje sobie swoje miejsce.
Siadamy, kładziemy się, chodzimy w koło, powoli...
Pojawia się myśl: jak w filmie "Piknik pod wiszącą skałą", taka niesamowitość i cisza...
Żadna z nas nie liczy czasu.
W końcu woła nas Aranya.
Wracamy.
Po drodze widzę, że Aranya z Gyanem dalej rozmawiają, przykucnięci po drugiej stronie jeziora.
Pojawił się także czarny Sadhu z białym tyrbanem, który chyba mieszka w szarobiałych ruinach przy jeziorze.
Wczoraj Gyan pokazał mi zdjęcia na komórce jakie zrobił podczas naszej wycieczki.
- Patrz, to ty jak coś tam grzebiesz na swoim iPadzie, a tutaj Aranya przechodzi przez bramę, nieźle wygląda co?
Gyan jest przejęty swoimi zdjęciami i tym jak je obrobił, niektóre są czarno białe, inne soczyście kolorowe.
Mówię mu: Piękne zdjęcia, naprawdę super! Ale Gyan, muszę lecieć, strasznie mi się chce sikać! Ale jak chcesz, to prześlij mi je proszę na maila!
Podaję mu maila, Gyan mówi: Wiesz, że Mega to hinduskie imię?
Mówię: wiem, wiem, ale naprawdę muszę lecieć! Pa!
I pobiegłam...
To był ostatni raz kiedy widziałam Gyana.
Wczoraj wieczorem umarł.
Sąsiad, który miesiąc był tak bliziutko mnie, z którym prawie nie rozmawiałam, który zdążył jeszcze powiedzieć, że jak będę czegoś chciała, to mam do niego głośno pukać, bo ma problemy ze słuchem.
Pamiętam jego szeroki uśmiech.
I jest smutek, jakiś niedosyt.
Wiem, że nie mogło być inaczej, ale czemu do diaska jest śmierć???
Dowiedziałam się o tym, że nie żyje, rano, po jodze, od sąsiadki z parteru, szarej staruszki, też z byłej gwardii Osho, która siarczyście klnie.
Powiedziała mnie i Eli, suchym i zdecydowanym tonem: The man died. It's a reminder for us, it can happen anytime.
I wsiadła na swój zdezolowany rower odjeżdżając, pewnie do aśramu, pomyślałam...
Dziś rano, przed jogą, gdy czekałam na dziewczyny, na dach przyleciał biały paw. Rzadkie są tutaj. Długo siedział. Zrobiłam mu zdjęcie, ale z daleka, bo był bardzo lękliwy.
Czy dusza Gyana przyszła się pożegnać?
Dziwnie było w nocy, wiał wiatr, źle mi się spało, wczoraj zalała mnie fala smutku, taka "bezpowodu".
Gyan chciał wynająć po mnie pokój na dachu, z zazdrością patrzył jak się wyprowadzam z pokoju sąsiadującego z jego i wprowadzam na taras. Miał zostać w Indiach jeszcze trzy miesiące.
Słyszę, prawie codziennie, wystrzały fajerwerków.
To znak, że gdzieś ulicą idzie pogrzeb, na odkrytej konstrukcji z drewna, obłożonej żółtymi kwiatami, spoczywa ciało.
Każdej chwili coś tu przypomina o śmierci.
To podobno "blessing" umrzeć w takim miejscu.
Dziś wyjeżdża Tarla, pojutrze Ela, potem Ines.
Wieczorem jadę na zaręczyny Shankara, właściciela hotelu.
Za drzwiami mojego pokoju grasują małpy, próbuję je odgonić kijem, ale zamiast one bać się mnie, ja się boję ich i po kilku wojennych okrzykach i walenia kijem o posadzkę, chowam się za drzwiami pokoju.
Jeżeli każda chwila życia może być ostatnią, to co?
Co robić?
Boli mnie głowa...
Chronię się w "nie wiem"
I dzielnie doświadczam bólu.
A jak dzielność mi się skończy, to sobie kupię żółtą tabletkę za 3 rupie w pobliskim sklepie
Zazwyczaj pomaga
Madze
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz