Maga Yoga

Maga Yoga

piątek, 29 czerwca 2012

Alicja



Alicja zrzuca woal starej skóry
i tańczy znów pięknie
raz nie wiedzieć który...
tak ciałem subtelna,
Duszą wyciszona,
odtańczyć chce taniec
kim wszakże jest ONA
      ZAPRAWDĘ

Jak muślin, jak mgiełka,
jak Elf ukwiecony,
wygina się z gracją
na wsze świata strony
i zgodnie z oddechem
i Nieba i Ziemi,
w odwagę subtleność
i lęki przemieni;
choć zwiewna, elficzna
to z mocą zadziała
jakby z nią działała
Istot Armia cała
i co postanowi, to to się zadzieje - ...

Tak więc chowaj w sercu
na zmiany nadzieję,
bo nim sie obrócisz
już będziesz wzmocniona  -
dla każdego z obecnych
tańczy dzisiaj ona
w imieniu każdego
zmian tych dokonuje...

Tak więc poczuj dobrze co i ona czuje.

Stań sie eteryczną Istotą Duchową -
przyjmij dzisiaj chętnie
postać siebie nową
porzucając balast
niczym skórę żabią
i przyjmując ognie
co kolorem wabią
tęczą uzdrawiają,
radość ożywiają,
przyspieszenie w rozwoju
i spełnienie dają.
Niech Ci to co stare
rozpuszczone będzie
byś siał Miłość, Radość
gdzie się znajdziesz -
Wszędzie.

Jak Elf niewidzialny
bowiem myślą - słowem
Miej otwarte serce
na zmiany gotowe....

Przekaz odebrała Veni, MSiM, 26.06.2012

czwartek, 3 maja 2012

sprzątam...

Spotkałam ślimaka nad Wisłą. Zostawiał za sobą zygzakowaty ślad, który przecinał  w poprzek piaszczystą ścieżkę.


Zaczęłam sprzątać mieszkanie. Słowo "zaczęłam" nie oznacza, że kiedykolwiek tą aktywność zakończę... Codziennie dochodzę do punktu, w którym jestem bardzo z siebie zadowolona. Tak bardzo, że z tego samozachwytu nie jestem w stanie zrobić nic więcej... Oszałamiają mnie krystalicznie czyste okna, przez które widzę w końcu wyraźnie sąsiedni budynek, nie mogę się napatrzeć na półkę na której stoją równiutko ustawione płyty i książki, powala mnie (w dosłownym tego słowa znaczeniu) świeżość kuchni i czystość wanny... Więc daję sobie zasłużony odpoczynek. 
Leżę.
Jem.
I za kilka dni... znów jest bałagan, a miejsca które posprzątałam przyćmiewa stos ubrań spływający kaskadą z fotela...


Samo sprzątanie jest całkiem przyjemne. Ba, bywa nawet ekstatycznie przyjemne! Co jednak powoduje, że tak bardzo nie chce mi się go zacząć robić? Że istnieje jakaś potężna siła odpychająca mnie od podniesienia się z kanapy, wyciąnięcia odkurzacza...?


Hmm, czuję, że to nie o samo sprzątanie chodzi. 
Chodzi o opuszczenie bezpiecznej przestrzeni, znanej mi od lat... Przestrzeni, w której utykam, unikam działania, robienia czegoś "bo powinnam to zrobić"... 
Poza tym boję się pójścia za tym co we mnie tak silnie pulsuje, płonie potężnym ogniem, płynie niemożliwą do zatrzymania, rwącą i dziką rzeką. To jest przerażające... Ale dlaczego? Co musiało się stać, że łatwiej mi żyć w miejscu obserwatora życia, czytacza książek, oglądacza filmów, bycia "idealną" koleżanką, idealną nauczycielką, idealną... BRRRR GRRRRR, WRRRR (warknęła Kali!)


Może to jest lęk przed nieprzewidywalnością?


Tak czy owak: jest tęsknota.
Za tą Rzeką.
Za Ogniem.
Za Dzikością.
Pięknem, niemożliwym do ubrania w jakiekolwiek słowa.
Pięknem, które bywa czarne jak smoła, nieprzeniknione jak noc.






Dziś spaliłam gruby plik listów od byłego kochanka.
Paliły się długo i dobrze.


To było coś nadzwyczajnie zwyczajnego.
Coś co musiało być zrobione.


Będę sprzątać dalej.
Powoli i wytrwale. Jak ślimak.
Aż wyrzucę, oddam i spalę wszystkie niepotrzebne mi już rzeczy.


Sprzedam swoje stare mieszkanie. 
Kupię nowe: większe, przestronne, z dużymi oknami, balkonem, ogródkiem. Kuchnią z dużym stołem i sypialnią z dużym łóżkiem.




Tak się stanie.




NIE BOJĘ SIĘ ŻYĆ.
fot. Russ Smith


sobota, 18 lutego 2012

Powrót

Siedzę przed własnym komputerem, z bezbłędnie działającą klawiaturą i dużym jasnym ekranem. We własym mieszkaniu. Jest cicho i mogę używać polskie czcionki. Piję ekologiczną herbatę z czystego kubka. Jednym słowem luksus w porównaniu z warunkami w jakich pisałam z Indii.


Minął ponad tydzień odkąd znów jestem w Warszawie. To dość dziwne i podejrzewam, że mocno nienaturalne, że moje ciało w kilka godzin znalazło się po drugiej stronie świata, w skrajnie odmiennej kulturze. 
Szok. 
Gdzieś w środku nadal gra we mnie muzyka Indii. 
Hałas, kurz, upał...
W sercu opowiada się w kółko historia powrotu, prosi o wypowiedzenie do końca, o wygranie się do ostatniej litery.
Torebka z napisem "not bothered" cały czas mocno pachnie kadzidłami i hinduską ziemią, wilgotnymi pokojami. Przypomina o czymś co już było-w tym zapachu mieści się lęk, brud, plaża, trąbienie rikszy, zmieniające się jak w kalejdoskopie emocje...


Ósmego lutego-ostatni dzień w Indiach.


O piątej nad ranem, gdy wciąż jeszcze jest ciemno, moje osłabione chorobami ciało, wstało z łóżka. Czułam się lekko i pierwszy raz od wielu dni, nie czułam się już chora.
Pomyślałam "może teraz, ostatniego dnia, uda mi się w końcu dojść do Skandashram, jaskini na zboczu góry Arunachala gdzie przez lata praktykował Ramana Maharshi. Pięknie byłoby usłyszeć śpiew mnicha ostatni raz przed podróżą."
Poprzedniego dnia mi się to nie udało, przed samą jaskinią musiałam się wrócić, czułam się tak źle.
Jednak w środę rano, powoli, boso, zaczęłam ponownie swoją wędrówkę w górę. Stopy miękko i bezgłośnie otulały czerwonawe kamienie Arunachali. Z każdym powolnym krokiem, nowy kamień, inne ułożenie stopy. Nie wiem kiedy zaczęłam cicho powtarzać: Arunachala Siva, Arunachala Siva, Arunachala Siva....
Gdy doszłam do miejsca, w którym poprzedniego dnia się poddałam, poczułam potężną falę osłabienia. Jakby niewidzialna ściana nie pozwalała mi iść dalej. Usiadłam na kamieniu. Pomyślałam "nie poddam się, poczekam, dam radę...." Po jakimś czasie, powoli wstałam, z trudem szłam dalej. Gdy stroma, kamienna droga stała się równa, znów poczułam się dobrze.
Usiadłam przed zamkniętymi jeszcze drzwiami Skandashram. Byłam pierwsza.
Po chwili doszła łysa szczupła dziewczyna z Czech. Zamieniłyśmy ze sobą kilka słów. 
Potem przyszła grupa Japończyków. Czeszka zaczęła z nimi rozmawiać po japońsku. 


Rozsypałam resztę jedzenia z plecaka małpom-znikąd pojawiło się ich całe stado. Wyrywały mi kawałki ciastek z rąk, walczyły ze sobą. 


Przyszło jeszcze trochę ludzi. Na koniec doszła Ania, a zaraz za nią mnich z kluczem.
Tym razem nie było przeciskania się kto będzie siedział najbliżej ołtarza.




Śpiew był czysty, dźwięczny, przeszywający.






Zeszłam z góry. Zebrałam kilka kamieni po drodze. Podobno mają szczególną moc. 
Późne śniadanie w Cafe Coffee Day-mojej ulubionej. Mała porcja makaronu z pomidorami i serem. Mój żołądek ledwie przyswaja jedzenie. Jem bardzo powoli.

Odpoczynek w pokoju-już wszystko spakowane. Znajome mi uczucie smutku i żalu gdy opuszczam miejsce, które przez chwilę było moim domem. Znów wyjeżdżam. Znów zostawiam ziemię, w którą zdążyłam płytko zapuścić korzenie. Dlaczego wciąż to robię? Zmiany miejsc, podróż, pakowanie i rozpakowywanie plecaka. 
I zawsze ten smutek. 
Koniec. 
Śmierć.

Początek.

Ostatnia wizyta w aśramie. Powoli chodzę po ciepłym piasku. Patrzę na rozkładające się światło na sylwetkach ludzi, psów, drzew... 
Długo siedzę opierając się o ścianę. 
Nie ma czasu.
Rozmowa z Anią przy studni ze świętą wodą.
Dużo śmiechu.
Ostatnie okrążanie ołtarza przy głośnym śpiewie mnichów.
Przed końcem śpiewów zdecydowałam, że czas iść do domu.
Przytulam się do Ani.

Wychodzę z aśramu.

Wilgotnieją mi oczy.



Przed domem czeka już taksówka.
Byłam pewna, że będzie biała, takie tutaj widziałam.
Moja jest czarna z zaciemnionymi szybami.
Czarny jak smoła kierowca.
Nic nie mówimy, wrzucam bagaże i ruszamy.
Czuję się dziwnie, nikt mnie nie żegna.
Nikt nie zauważa, że wyjeżdżam.
Czerwona góra jest wciąż taka sama. 
Nic się nie zmieniło.
Byłoby tak samo nawet gdybym umarła.

Nagle poczułam spokój.
Skąd się wziął?

Pierwszy raz w Indiach jadę taksówką. 
Luksus przestrzeni, miękkich siedzeń. Trudny do uwierzenia. Jakiś taki absurdalny. Niepasujący.
Przeciskamy się przez zatłoczone uliczki Tiruvannamalai. Pierwszy raz mogę gapić się na Hindusów, a oni nie gapią się na mnie! Nie widzą mnie przez ciemne szyby, całkowicie nowe doświadczenie-jestem NIEWIDOCZNA.
Do tego mój kierowca nic nie mówi, jeździ ostrożnie, używa kierunkowskazu, prawie nie trąbi i jest piękny (wszystko to, z moich obserwacji, właściwie w Indiach się nie zdarza;).

Zaczyna się ściemniać. Na niebie pojawia się wielki, złoty jak talar księżyc w pełni. Świeci prosto w moje okno, mam wrażenie że prowadzi naszą taksówkę przez ciemne ulice Indii. Mijamy ciężarówki zapakowane do granic możliwości. Patykami, papierami, plastikowymi opakowaniamy, czym popadnie...
Mijamy chatynki ulepione z gliny, w środku tląca się lampka, jeden pokój. Obok, do ściany przyklejona krowa, ważna część licznej rodziny. Poza klepiskiem zdaje się, że nie ma wiele więcej. Mijamy dzieci siedzące na ziemi, świątynie, sklepiki.

Jest coraz ciemniej, a księżyc wędruje w górę po niebie, staje się coraz mniejszy i ze złota zamienia się w srebro.

Zatrzymujemy się. Mój kierowca kupuje jedzenie w przydrożnym stoisku, ciapati zawinięte w gazetę i kilka brunatnobrązowych sosów w przeźroczystych woreczkach. Kucharz i grupka Hindusów zgromadzonych wokół niego patrzą na mnie i kierowcę taksówki, głośno coś mówiąc i śmiejąc się. 
Jaką stworzyli na nasz temat historię? 
Nie wiem.

Wsiadamy do samochodu.

Chennai-zatłoczone miasto, korki, bieda i tandetne, krzykliwe bogactwo. Wszystko nawzajem się przeplata. Jest jednym, dyszącym dymem i zapachami, kolorowym organizmem. Smokiem o tysiącu głowach.

Dojeżdżamy na lotnisko. Mój kierowca wręcza mi bagaże. Daję mu 100 rupii napiwku (około 6 zł), taksówkarz podskakuje z radości.

Wchodzę na lotnisko. 

Tutaj już Indie stopniowo się zacierają. Jest hinduska bylejakość, ale też wyrastają drogie sklepy z pamiątkami dla turystów. 
Klimatyzacja daje mi się we znaki.
Po godzinie poddaję się i ściągam gumowe klapki-zakładam moje szare, pełne buty.
Nigdy tak silnie nie czułam spętania swoich stóp, jakby ktoś je związał, zakazał oddychać.
Ubieram bluzkę z długim rękawem, dokopuję się do zimowej kurtki.

Kupuję kawałek pizzy-bardzo białe, grube ciasto, z kawałkiem podejrzanie zielonej papryki i żóltego sera. Wszystko to polewam keczupem z torebki.
Pierwszy raz od dawna jem coś co nie jest ostre.

Żegnajcie Indie.

Na lotnisku w Warszawie odbiera mnie Dorota.
Półtora miesiąca temu siedziałam z nią na tym samym lotnisku na kawie.
Dużo sobie wtedy powiedziałyśmy.
Bałam się.
Po przylocie jestem rozluźniona, zmęczona, pusta w środku.
Nawet nie czuję zimna.
Nic nie czuję.
Otępienie.
Szok.

W samochodzie, w domu, z Dorotą, dużo sobie mówimy...

Witaj Polsko.






















poniedziałek, 23 stycznia 2012

Birth Day

Kazdy dzien w Tiru przynosi cos innego. 
Nowe urodziny.
Byla wyprawa na gore Arunachala, byla Agata, byly urodziny, byla wycieczka wokol gory, byl masaz ajurwedyjski. 

Dzis jest wtorek rano, po sniadaniu, przed monitorem komputera...

Tydzien temu w poniedzalek-wycieczka na gore, z szostka osob i naszym hinduskim przewodnikiem-25letnim Manu, ktory od 15tu lat mieszka na gorze. Wyruszylismy z ashramu Ramany o 5.30 rano. Byl chlopak ze Szwecji, z Niemic, z Hiszpanii, dziewczyna z Holandii i ja.
Szwed duzo mowil, dzien wczesniej udalo mu sie pogadac z Moojim na satsangu. Mowil o ego, a jego cialo wdrapywalo sie do gory, powoli. 
Zatrzymalismy sie na wschod slonca. 
Siedzielismy w ciszy. 
Potem szlismy dalej-zaczynal sie upal. Nasz Hinduski przewodnik, lamana angielszczyzna, co jakis czas wypowiadal zdanie, dwa, trzy..:
-My miec duzo komputerow teraz. Ale jest komputer w nas. Ciagle pracuje.
-Nie miec dziewczyny, nie miec zony,. Moja zona-Shiva.

Kamienie parzyly w stopy. Po okolo godzinie doszlismy na szczyt. Smolisty, czarny, pokryty ghee. Wbity trojzab Shivy.
Kazde z nas stanelo, nogi same prowadzily, na swoje miejsce. Stalismy w ciszy. Ile czasu? W bezczasowej przestrzeni. Dokladnie tyle ile mialismy stac. Nie dlugo. Ani nie krotko.
Jedno po drugim, zeszlismy do chatki naszego przewodnika. Pokazal oltarz swojego guru. Mieszkal tutaj, na szczycie gory, przez lata. Guru nic nie jadl poza jednym rodzajem lisci, ktore tu rosna. Nic nie mowil. 

Manu podal mi maly dywanik, polozyl przed oltarzem. Powiedzial:
-Sit!
-Pray!

Wrocilismy do chatki Manu. Poczestowal nas czajem. Siedzenie. Biegajace w kolo malpy, probujace ukrasc nam miseczki zrobione z orzecha kokosu, skorki z banana...

Rozmowy. 

Schodzenie. Mozolne. Bolace nogi. Jeszcze wiekszy upal.

Manu pokazal nam kilka jaskin, w ktorych medytowal Ramana. Poczestowal liscmi, ktore jadl jego Mistrz. Wskazal zrodla ukryte w skalach.

Siedzenie w chlodnych jaskiniach.

Bycie.







Przyjechala Agata.
Dlugie rozmowy.
Pojawienie sie bialego konia przed domem.
Spacer po miescie.
Poczatek urodzin, ostatnie sniadanie z Agata.
Pozegnanie. 
Zamet w glowie, sercu-trudne emocje. 

Prezent od Agaty: Hanuman, Sarasvati, muszelka z Pondicherry...



Birth Day
21.01.2012

Czekanie w kolejce na Satsang. Pomysl napisanie kartki do Moojiego. Mysl "nie, to glupie". 
Moja reka sama bierze kartke, pisze slowa.
"Dear Mooji. 
Today is my birthday and I want to talk to you. 
Maga"
Gdzies tak w polowie Satsangu Mooji czyta moja kartke.
Bicie serca. Lek. Gdy siadlam przy nim-wielkie wzruszeie-placz, ktory przeszdl w smiech.
"Today is your birthday, you are not suppose to cry!
Now she is loughing! :)"
Cos mowilam. Nie pamietam. Cos mowil Mooji. 
Jego slowa:
"How far is she from that?"
Fala placzu, wzruszenie, sila tych slow, bardziej niz powalajaca-przeszywajaca do szpiku kosci.

You were never born and you will never die. 
You are eternal. 
Fresh. 
Pure.

Po Satsangu poszlam tam gdzie poprowadzily mnie nogi. Lunch w Dreaming Tree. Ekologicznej kawiarnio-reastauracji na dachu. 
Zupa grzybowa z salatka. Mrozona kawa.
Podeszla do mnie czarnoskora kobieta o pieknych oczach:
-Happy birthday.
-Thank you!
-Happy Birth Day.
-Thank you, wyszeptalam
-Happy BIRTH Day
-......

Poszlam do ashramu Ramany-podszedl do mnie kolega-Hiszpan z wyprawy na gore:

-Happy birthday.

Uslyszalam to zdanie jeszcze kilka razy tego dnia.
Brzmialo jednak jakos inaczej niz w poprzednich latach....
...A moze nie... :)



Wczoraj-spacer wokol gory. Wielkie zmeczenie.
Mlody przewodnik zaprowadzil mnie do hinduskiej swiatyni.
Kiczowate, wielkie, kolorowe posagi.
Siedmiu poteznych mezczyzn pilnujach wejcia.
W srodku: siedem poteznych kobiet.
Puja.
Czlowiek od pujy wysmarowal mi dwa paski na czole-wygladyaly jak bialo-czerwona flaga. Wreczyl garsc kwiatow i kilka zwinietych kawalkow papieru.
Na jednym z nich napis po polsku:
Takie slowa znalazlem w metrze:
"W Bogu uwielbiam jego slowo,
Bogu ufam, nie bede sie lekal:
Coz moze mi uczynic czlowiek?"
Ps 56,5
Wiem, nie ma przypadkow-ale zadziwilam sie ta karteczka, ta polska flaga na czole...
Ciekawe...

Powrot przez miasto do domu.

Sen.

Masaz-ciemne silne meskie palce na mojej bialej skorze.



Kazda chwila jest najbogatsza z mozliwych. 
Jest kwintesencja zycia i perfekcji.
Nie ma absolutnie niczego poza nia.
Zawiera wszystkie odpowiedzi, ktore tak naprawde nawet nimi nie sa.

Bo nie ma pytan.