Maga Yoga

Maga Yoga

środa, 30 stycznia 2013

Tranzyt

Wracam.

Ale skąd?
Do czego?
Jeśli nie mam odpowiedzi na te pytania, to czy wracam wogóle?

Jestem w samolocie.
W przestrzeni bez granic, bez tożsamości narodowej.
Wysoko, zimno, nad chmurami.

Nie wiem czy jest dzień czy noc.
Poranek czy wieczór.
Zagubienie.

Planowanie.
Zacisk mięśni.
Lęk.
Stres.
Twarde szczęki.
Myślenie.

Żołądek jeszcze trawi Indie.
Dostosowuje się do delikatnych niemieckich bułeczek jakie zaserwowała nam Lufthansa.
Druga kawa.
Zupełnie inna od tej hinduskiej, sprzedawanej na przydrożnych stoiskach.

Samolot zaczyna opadać.
Zbliżamy się do kraju dobrobytu.
Szklanych czystych wieżowców.
Ludzi schowanymi za swoimi telefonami, laptopami.

Samotność.
Wkrada się jak stara dobra przyjaciółka.

Witaj samotności.

Wspomnienia ostatnich spotkań w Indiach.
Mokre oczy gdy mijamy taksówką bramę do aśramu.

Wrócę.

Tylko po co?

Po nic.

Ale wrócę.
Upór.
Upiór.


Wylądowaliśmy we Frankfurcie.
Szaro.
Uderzenie chłodnego powietrza.
Radość.
Podniecenie.
Znajome klimaty.
Dom.


Sterylna cisza.
Ludzie nie zwracają na siebie uwagi.
Są bardziej wyluzowani.
Nie obowiązuje nas już jakiś kod, zasady.
Niby można wszystko, wolność, a jednak jakby czegoś brakowało.
Jest jakaś smutna pustka.
Nie ma już zapachu kadzideł,
śpiącego w kącie sadhu,
zapalonych świeczek,
śpiewu mnichów,
trąbienia, nawoływania,
krów, psów, śmieci...

Jest ciche buczenie lodówki,
bezgłośny duży ekran telewizora,
dużo pustych krzeseł.

Parę godzin temu stoisko z kolorowymi słodyczami.
Teraz sklep z zegarkami.
To i tu mnogość kolorów.
A jednak-jedno bezczelnie głośne, brudne, zakurzone, tanie, nietrwałe i pełne mocnego smaku słodyczy.
Drugie-solidne, czyste, niezawodne, trwałe, ładnie opakowane.
Bez smaku.


Czekam na samolot do Warszawy.






sobota, 26 stycznia 2013

PEŁNIA

Pełnia.

Robi się gęsto.
Zbierają się ludzie.
Idą.
Depczą ziemię.
Ta przyjmuje ludzkie strapienia, myśli, radości...

Hałas.

Coś się roi w tle.
Buczenie ula.


Góra wibruje.


Ciężkość ciała.
Opadające ołowiane powieki.



Przyjmuję z pełną pokorą i zaufaniem Twoje Dary.
Jestem przepełniona miłością do Ciebie.
Wdzięcznością.
Mój taniec, pieśni, ciepła strawa i słodkie napoje są dla Ciebie.

Zostałam stworzona na Twoje podobieństwo.

Najwyższa Łaska.

Jesteś Dostojeństwem.
Największą Szlachetnością.
Czystością.
Niezniszczalną Potęgą.

Oddaję się Tobie.

Poddaję.

Daję.


Celebruję życie czcząc Cię tym samym najlepiej jak potrafię.
Dotykam swojej skóry, włosów, twarzy.
I tego co poza ciałem.
Podziwiam Twoje Dzieło.

Kocham się ze Sobą.


Nie mam słów.


Moje oczy są jak okna.
Wszystko przez nie widać:

Bezkres Ekstazy







czwartek, 24 stycznia 2013

Przejażdżka

Lubię słuchać opowieści ludzi.

Każda inna, jak wielokolorowy dywan.
Tam zgrubienie, tu inny ścieg,
zakręt, zawijas,
zatrzymanie,
przyspieszenie,
otwarta przestrzeń,
zamknięta,
przesmyk,
drzwi,
okno,
bezkres i kres.

Podróż.

Podobne a jednak inne od mojej.
Każda opowieść jedyna w swoim rodzaju.
Unikat.
Cud.


(Pan obok głośno i teatralne charka.
Zastanawiam się czy nie robi tego celowo, żeby mi obrzydzić życie.
Na pewno ma jakiś ukryty w tym cel.
Obrzydliwość.
Skurwysyn jeden!)


Chodzenie.
Cho dze nie.
Przesuwanie stopy za stopą.
Podnoszenie, opadanie.
Przenoszenie ciężaru ciała.
Balansowanie.
Wyczuwanie buta pod podeszwą stopy.
Piasku.
Kamienia.

Wczoraj w aśramie: dobrotliwy byk Nandi otrzymał nową fryzurę-obfitą kiść trawy przyczepioną do głowy.
(How sweet... ^_^)

Na dachu mojego hotelu:
Rozciągnięty kabel do suszenia prania.
Kolorowe plastikowe żabki.
Kruk jest zrobiony z kości, krwi, ścięgien, piór...
Rozdziawia dziób zrobiony z twardej zrogowaciałej tkanki.
Siedzi na słupie zrobionym z martwego drzewa.
Niebo jest zrobione z powietrza, chmur, gwiazd,
Nieskończoności,
Czarnych dziur,
Braku grawitacji

Oraz księżyca

Prawie pełnego
Prze pełnionego
Zimnością.


Shiva Shakti
Robi nam prysznic z Miłości.
Na każdego jeden kubeł.
Chlup!


Siedzę tyłem do otwartych drzwi.
Do ulicy.
Słyszę tentent kopyt końskich na bruku.
Stukstuk, stukstuk, stukstuk...
Podkowy rozmawiają z asfaltem.
Dźwięk ociera się o plecy.

Muśnięcie miękkiej brązowej grzywy o moją białą szyję.

Smyru, smyru, miziu, miziu

I już go nie ma.

Tylko oddech.
Niezmiennie.
Jest.

Dosiadam oddechu.
Jadę na oklep.
Oślep.
Ośle.

Wio!









środa, 23 stycznia 2013

Baranki

Dziwne.

Chcę być sama, a jednocześnie jestem ciekawa ludzi.
Więc spotykam się z nimi, po czym okazuje się, że chcę szybko uciec i znów być sama.

A jak jestem sama dostatecznie długo, zaczynam się nudzić, pojawiają się niepokoje, grube chmury myśli, tudzież lęki większe i mniejsze, mało milusie nastroje lub wręcz przeciwnie, bardzo milusie, znów idę do ludzi. Podzielić się, wypowiedzieć rzeki słów.

A po pięciu minutach mam dość, i w nogi.

I tak w kółko.
Biegam w tę i spowrotem.
Jak Szalony Kapelusznik.

Zatrzymać się w pól drogi...
Pobyć.
Zobaczyć.
Poczuć.

Oczywiście mogłabym też siedzieć cały czas.
Wytrwać wszystkie kryzysy.
Przesiedzieć je niewzruszenie.
Przepalić do końca.
Jak czerwona góra.
Cały czas, mocno, wytrwale, twardo.
Aż krew pójdzie mi z uszu.
Aż padnę wycieńczona z głodu na indyjski piach.
Pod jakimś drzewem, który sobie niechybnie gdzieś znajdę.
Blisko wody.
Z dala od ludzi.

W ciszy.
(Względnej rzecz jasna.)

I będą otaczały mnie rośliny i zwierzęta.
I być może dzika przyroda pochłonie moje ciało.
Cierpliwy brzuch ziemi przyjmie moje zmęczone kości i skórę.

A ja już nie będę bała się śmierci.


"What we do in our lifes is just moving piles. Until we die." Jak mówi mój ulubiony youtubowy guru.


No ale...
Bez przesady!
Nie szukam drzewa.
Nie pakuję małego tobołka i nie idę w świat zostawiając cały ten swój stos "pilów", który nagromadziłam w życiu, za sobą.

Jeszcze trochę poprzesuwam swoje rzeczy, poplanuję, wykonam pewne ruchy.
Może założę rodzinę?

Co zapisał Bóg w swojej grubej księdze na mój temat?
Jaka jest moja bajka?
Czy wcieliłam się w to ludzkie ciało, żeby trochę się pomiotać w te i wewte i gdzieś sobie po cichutko na koniec wyzionąć ducha?

Nie wiem, myślę o tym, wiedząc równocześnie, że nie ma to większego sensu.
Myśli sobie są.
Są absolutnie nieszkodliwe.
Jak stado małych białych baranków.
Wystarczy je tyrknąć delikatnie nóżką i przewrócą się mięciutko na bok wydając cichuteńki wzdech: ..."oj"...

Kochane małe baranki.



Islamski guru w Indiach wygląda jak ostatni szaleniec i oberwaniec.
Oczywiście, w końcu to Indie.
Ma zafarbowane na rudo potargane włosy i brodę, świtę w postaci kilku groźnie wyglądających kobiet wokół siebie. Do okoła powtykane kolorowe flagi. Jego świątynia jest bezczelnie jaskrawo zielonomorska i właściwie jest dziwaczną lepianką. Przytuloną do krawędzi ruchliwej ulicy.


Wszędzie pył.
Wchodzi w każdy zakamarek ciała.
Hinduski kurz.
W tym wszystkim przyczaja się śmierć.
Jak kucająca drobna kobieta.
Widzę ją w oczach żebraków, chorych psów.
Tak łatwo o nią gdy mijają rozpędzone autobusy, motory, potężne ciężarówki.
Wrzask klaksonów.
Cmokanie kucającej kobiety.

Groby w Indiach są tęczowo kolorowe i wyglądają jak domki dla krasnoludków.
Oczywiście, w końcu to Indie.


Uwielbiam patrzeć na hinduskie plakaty.
W większości obgryzione przez krowy.
O czym opowiada ten, na którym trójka nieustraszonych ludzi, idzie odważnie przed siebie, prosto na nas?
Piękna kobieta w skórzanym czarnym płaszczu z futerkiem.
Dwóch mężczyzn, z twarzami wyrażającymi nieustraszoność, determinację, prawość.
Szrama na twarzy.
Który jest ukochanym kobiety?
Pewnie ten po środku, też ma skórzaną kurteczkę, wydaje się ważniejszy.
Cała trójka wyraźnie dobrze odżywiona, silnie zbudowana, o okrągłych buziach.

Pod plakatem leży otulony brudną szmatą chudy sadhu. Obok garnuszek na jedzenie, które być może uda mu się dzisiaj wyżebrać.


Zbliża się pełnia.
Czuć w powietrzu wilgotny upał, przygotowania do wielkiego święta.
Zimna tarcza księżyca prawie tak okrągła jak twarz zadowolonego aktora z plakatu.

Siedzę na dachu hotelu gdy się ściemnia.
Jem banany i pomarańcze.
Na sąsiednim dachu skończył się właśnie satsang z niejakim Shantim.
Zwijają manatki.

Moving piles.

Kruk zahaczył skrzydłem o księżyc.

Nic się nie stało.







wtorek, 22 stycznia 2013

Krok za krokiem

Coś jest najwyraźniej nie tak.

Jestem NIEZADOWOLONA.

Nie mogę znaleźć dla siebie miejsca.
Jestem zmęczona ale nie mogę zasnąć.

Denerwują mnie rozmowy z ludźmi. Ostatnimi dniami chyba było ich za dużo. Znów nie zauważyłam, w którym momencie zostawiłam siebie i zrobiłam coś z grzeczności.
Teraz płacę za to zmęczeniem.
A może po części to zmęczenie wynika też z czegoś innego?
Zrobiłam sobie prezent na urodziny i byłam cały dzień na basenie-błękitna woda, cisza, nareszcie mogę się rozebrać, opalać. I co? Zamiast czuć się wypoczęta, czuję się wykończona, ciężka, jakaś taka "nie taka".
Dziś, w aśramie, zapach kadzideł, śpiewy, czuję, że odbudowuję energię, powoli... Tutaj czuję, że jest dobrze. Właśnie tak. Znów zaczynam się karmić, ładować baterie.
Nawyraźniej należę do tego dziwnego gatunku, który potrzebuje "innych" wakacji, karmi się nie tym co "społecznie akceptowalne".

Spotkałam moją przyjaciółkę z zeszłego roku, Rosjankę Lilę.
Zawsze jak ją widzę mam ochotę ją mocno przytulić. Maleńka, słodka kobieta o wielkim sercu.
Opowiadała, że czuje się dziś też wykończona. Czuje się tak odkąd przyjechała z Goa gdzie była kilka tygodni-codzienne kompiele w oceanie, opalanie się, spacery, dużo dobrego, zdrowego jedzenia. I co? Teraz czuje się jak wrak. Poszła tutaj do swojego ajurwedyjskiego lekarza, który jest katolikiem. Napisał jej na recepcie: "Jedna godzina dziennie w aśramie"!
Śmiałyśmy się, że nie zawsze trzeba iść na satsang albo pójść po radę do "wielkiego nauczyciela medytacji", żeby dostać najlepszą wskazówkę.

Hmm, dziwne, to moje pisanie też wydaje mi się dziś wyjątkowo ciężkie, jałowe.
Skończę na dzisiaj, wrócę jutro.
Teraz spać.
Niech się śni sen.



Co się śniło, nie wiem.
Ale spało się dobrze, chociaż mój uciążliwy sąsiad, Brahman, ostrzegł, że będzie w nocy głośno rozmawiał, bo ma ważny telefon "from overseas", a poza tym nie lubi mojego "attitude", bo śmiałam mu zwrócić uwagę, że za głośno mówi w nocy. Wrzeszczał przy tym, że po co przyjeżdżam w ogóle do Azji, jak mi hałasy przeszkadzają, i gdzie jest moje "spirituality"? Nazywał mnie przy tym co drugie słowo "little girl", szczerząc swoje zniszczone czerwonawe zęby i wymachując cienkimi kończynami. Był mocno wkurwiony.
Co zresztą Brahmanowi zdarza się często. Prawie co noc z kimś się awanturuje, albo personalnie, albo przez telefon. Zawsze znajdzie sposób, żeby kogoś dorwać i użyć swojego piskliwego głosu w całej swojej, wybitnie mnie irytującej, mocy.

I jak by się w tej sytuacji zachowała Magaji? :)
Gdzie jest moje spirituality?


W aśramie jest taka para, która zawsze wzrusza mnie do łez.
Wysoka, wiatka kobieta, około pięćdziesięcioletnia, o pociągłej pięknej twarzy i uszminkowanych ustach na mocną czerwień.
Prowadzi za rękę starowinkę, pewnie jej matkę, ale tego nie wiem.
Staruszka jak maleńka, ma krótkie białe włosy, jest jak dziecko. Chodzi bardzo powoli, przesuwa ostrożnie swoje prawie przezroczyste stopy pokryte gęstą siatką niebieskich żył po posadzce aśramu. Jej wysoka opiekunka cierpliwie dostosowuje się do jej tempa. Obie mają spokój i radość na twarzach. Wysoka kobieta, cierpliwość i mądrość wynikającą z miłości. Starowinka, radość dziecka. Ma się wrażenie, że jest już nie do końca świadoma tego co się dzieje, całkowicie zdaje się na swoją opiekunkę, trzyma się jej ręki, daje prowadzić.

Kobiety okrążają ołtarz.

Wraz z rodzinami hinduskimi.
Turystami, którzy dopiero przyjechali i jeszcze nie wiedzą co się dzieje i co robić, jak się zachować.
Turystami, którzy tu przyjeżdżają od lat i nucą pod nosem mantry.
Biegające dzieci.
Medytujący na oknach i pod ścianami ludzie.

Dojrzała kobieta i staruszka idą w swoim tempie, cierpliwie.

Dlaczego ta scena tak bardzo mnie wzrusza?
Nie wiem, ale nawet gdy to piszę, pojawiają się łzy.

Patrzę jak w drugiej sali, gdzie wiszą ogromne zdjęcia Ramana Maharshi, staruszka puszczając rękę swojej opiekunki, podchodzi do jednego, gdzie Bhagavan siedzi na skórze tygrysa.
Dotyka zdjęcia maleńką, srebrną rączką, wodzi po nim opuszkami palców.
Rysuje swoją opowieść.
Na jej twarzy pojawia się ekstatyczny uśmiech.
Patrzy do okoła radośnie, do góry, chwieje się na swoich cieniutkich nóżkach.
Szuka wzrokiem swojej córki (czy córki?).
Kobieta schodzi z pobliskiego okna, spokojnie podchodzi do matki (czy matki?).
Bierze ją czule za rękę.

Odchodzą.








sobota, 19 stycznia 2013

Krzesło

Nudzę się.

Leżę.
Siedzę.
Jem.
Śpię.
Idę gdzieś (ale bardzo powoli, żeby się nie spocić).
Dłubię w nosie.
Robię zdjęcie.

I co?
I już??

Przecież musi być coś poza tym. Jakiś ukryty sens. Znaczenie. Opowieść. Przyczyna i skutek.
Historia osadzona w czasie i przestrzeni.
Początek i koniec.
Rozwinięcie, punkt kulminacyjny, puenta, jakiś morał...

Nie mam absolutnie nic do powiedzenia.
Nie wiem czemu piszę. I czemu to ludzie czytają.
Nie mam żadnego planu, piszę z nudów.
Bo akurat nie mam "niczego pożytecznego do roboty".
Zbijam bąki.
Bezwstydnie nie przynależę do mas pracujących.
Nie wykopuję węgla spod ziemi i nie narażamy swojego życia.
Nie uczę dzieci w szkole.
Nie sprzedaję warzyw.
Nawet jogi ostatnio nie uczę.
Nic nie robię.
Jestem bezużyteczna.

~~~~~~~~~~~~~~~~~

Chodzi za mną różowy.
Różowy i róże.
Kupiłam przedziwne gacie w wielkie różowe kwiaty.
Chyba nigdy ich nie założę w Warszawie!
Zaczęłam kupować garściami róże i usypywać z nich codziennie nowe serce w aśramie Shiva Shakti, chociaż jeszcze parę dni temu wydawało mi się to głupie.
Moja sąsiadka wchodząc do pokoju wcisnęła mi do rąk 5 róż, mówiąc, że ma ich za dużo.
-Here, take them!
Nawet drzwi do mojego pokoju są różowe.
I pryszcz na buzi...

~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wychodząc z hotelu, schodząc po przedziwnych schodach bez stopni, patrzę na białe krzesło przed recepcją.
Codziennie tam stoi.
Po co?
Dla kogo?
Wstydziłoby się tak stać!

Krzesło przyjmuje promień słońca.
Gdzie zaczyna się promień, a gdzie krzesło? Gdzie się kończą?
Poproszę o dokładny opis. Działanie matematyczne. Wzór chemiczny.
Chcę zrozumieć!
Żeby nie było wątpliwości. I już!
Twarda rzeczywistość, konkret!
Racjonalizm!
Żadnej tam magii, czegoś poza słowami, nie do ogarnięcia przez umysł!
Jeszcze by tego brakowało!
Coby człowiek ześwirował.
Nie dam się!

~~~~~~~~~~~~~~~~~

Authentic Movement
Moje ciało porusza się samo.
Tak jak ono tego chce.
Myśli.
Są.
Dotykam koniuszków palców u stóp, liczę, odkrywam ich kształt.
Bioder.
Piersi.
Ud.
Jestem zachwycona.
Jakie ciało!
Żyje, oddycha, samo się naprawia.
Umiera.

Czuję seksualność.

~~~~~~~~~~~~~~~

Ciekawe co z krzesełkiem.
Stoi gdzie stało?
Czy ktoś na nim siedzi?

Daję głowę, że nikt.













czwartek, 17 stycznia 2013

Serce z płatków róż.

Spotkanie z Shiva Shakti

Dzisiaj miałam tylko zapłacić, żeby mieć to z głowy i przyjść w poniedziałek, w swoje urodziny. Coby zrobić taką ładną tradycję: w zeszłym roku Muji, w tym Shiva Shakti, taki prezent.
Ale by było fajnie! :)
Co z tego skoro życie zapragnęło inaczej i gdy siedziałem w kolejce, poczułam, że już nie mogę, muszę wejść do Jej pokoju, teraz!

I poszłam.
Myśli: co mam robić? Czy na indywidualnych spotkaniach też się nic nie mówi? Mam na Nią patrzeć czy nie? Zapłacić najpierw czy potem???
Wszystko dzieje się szybko, za mnie.
Varan, Jej syn pokazuje mi poduszkę, siadam.
W rogu siedzi Ona.
Maleńka, w łososiowym sari.
Cicha Obecność.
Potężna.
Nieśmiało patrzę na Nią. Serce mi pęka, rośnie, jest takie gorące. Muszę dotknąć tego miejsca na klatce piersiowej. Dotykam serca, brzucha, znów serca.
Patrzę trochę ukradkiem, napływa fala wzruszenia, śmiech i płacz jednocześnie. Nie do zatrzymania, jak lawina.
Znów pochylam głowę, zamykam oczy. Przychodzą pytania: co mam robić?
Patrzę na Nią. Pytanie znika, widzę totalną akceptację, miłość w najczystszej postaci.
Jak to co mam robić? Co za absurdalne pytanie!
Radość, śmiech. Wdzięczność.
Znów pochylam głowę. Myśl: boję się!
Podnoszę głowę, patrzę w jej oczy.
Jaki lęk?
Nie ma nic. Jest wszystko.
Czego się bać?

Kocham. Tak bardzo, że podam przed Nią na kolana. Nigdy nie miałam naturalnego impulsu, żeby się przed kimś/czymś kłaniać. Tutaj to było tak naturalne, tak jedyne do zrobienia.
Chciałam zostać, jeszcze, jeszcze trochę nakarmić się u Źródła.
Shiva Shakti wyraźnie pokazuje, że już wystarczy.
Jej syn także, delikatny jak ona, pokazuje żeby wyjść.

Wszystko to trwało może kilka minut.

Nic się nie zmieniło.

Ocean Miłości.

środa, 16 stycznia 2013

Przyjemności i nieprzyjemności

PRZYJEMNOŚCI

~ picie dużej porannej kawy na przeciwko aśramu oraz uczucie zaraz po jej wypiciu-uniesienia, radości, przypływu energii.
~ słuchanie śpiewu mnicha otwierającego jaskinię Skandaśrm. Uczucie wibracji w ciele, przeszywających do szpiku kości, wzruszenie.
~ schodzenie z góry Arunachala. Ciepło na gołych stopach, oddawane przez prawie puszyste czerwone kamienie.
~ widok ulubionego sprzedawcy kamiennych rzeźb na zboczu góry. Wspólny śmiech, radosne powitanie, pokłon. Dotknięcie serca.
~ widok ulubionego mnicha siedzącego na zboczu góry. Radosny okrzyk:
-dzień dobry! Where are you from? Brazil? You look like an actress from there. When you smile :)
-No, Poland.
-ah, Poland! Dzień dobry! :D
Codziennie mnich zapomina skąd jestem, ale "dzień dobry" jakoś zapamiętał :)
~ jedzenie: idli, tali, soczystych owoców, świeżego kokosu... Rozkoszowanie się każdym kęsem.
~ moment gdy Shiva Shakti patrzy na mnie: uczucie roztapiania się, rozpadania, wibracji, miękko, ciepło, oddech, bicie serca. Wzruszenie. Miłość. Bezkres.
~ huśtanie się na krześle na tarasie biblioteki Quo Vadis. Senność, spokój, poczucie bezpieczeństwa.
~ prysznic-polewanie sie ciepła woda z wiaderka. Rozkoszne uczucie mięknięcia skory, całego ciała. 

I wiele innych...


NIEPRZYJEMNOŚCI

~ przechodzenie obok ścieków, kwaśny zapach, zbieranie na mdłości, obrzydzenie.
~ trąbienie autobusów, rikszy, motorów. Szczególnie gdy jedzie zaraz za mną, i trąbi znienacka, wydaje się, że bez innego sensownego powodu poza przestraszeniem mnie i wkurzeniem.
~ żebracy, szczególnie żebrzące kobiety, ich wołanie: MA! MA!!! Wyciągając chude kończyny, pokryte chorobą, obwiązane brudną szmatą lub ucięte kikuty... Poczucie zagubienia, bezradności, złości, na kogo? Na siebie, na tych żebraków, na świat... Nie wiem... Nic nie daję, przeważnie. Potem poczucie winy. Kobiety pod nosem rzucają jeszcze wiązankę przekleństw. Poczucie bycia malutką, garbienie się, przyspieszenie kroku, przejmujący smutek.
~ gapienie się Hindusów, szczególnie młodych chłopców jeżdżących na rowerach i wołających "hallo!", a następnie wyciągających brudną rękę do podania, żeby choć trochę móc pomacać białą kobietę. Już nie podaję ręki. Obrzydzenie, wściekłość, chęć zrobienia krzywdy, opierdolenia, uderzenia.
~ pocenie się, gdy idę w środku dnia. Mokre gacie, koszulka, a ja muszę mieć zarzuconą na ramiona hustę, żeby Hindusi nie zeżarli mnie wzrokiem. Obok mijają mnie faceci w samych majtach. Wkurwienie na system, lepienie się ciała, śmierdzenie.
~ mulenie w brzuchu, słabość, zimno i ciepło na zmianę, symptomy zbliżającej się sraczki. Myśli: Fuck, a w tym roku miało jej nie być, przecież piję regularnie srebro koloidalne jak poradziła mi Ania! Jest tyle rzeczy, które chcę zrobić, a jedyne na co mam teraz ochotę, to leżenie w łóżku w moim ponurym pokoju. Nie chcę już się oczyszczać, nie chcę już być chudsza! Fuck, fuck, fuck!!!

I wiele innych...


Z rzeczy, które mi się jeszcze przytrafiły i które są może godne odnotowania oraz trudno je jasno podzielić na przyjemne lub nie, to:
Po drodze na górę dorwał mnie pan wyciągając ze swojej torby czarny kamień, mówiąc:
- magnet stone! From the top of the mountain! When you hold it in your right hand when meditating, you feel great energy coming from it!
Where are you from?
- Poland.
- Ah, Poland, Holland, Holland, Poland! :D Many friends from there!
Wzięłam kamień, dałam panu 10 rupi.
Poszłam do jaskini, siadłam do medytacji ściskając cały czas kamień w prawej ręce.
Nie poczułam żadnej energii.
Za to kamień faktycznie pachnie szczytem góry: smołą, ogniem, ceremoniami ku czci Shivy.

Gdy znane mnie mulenie w brzuchu oraz mdłości zaczęły się rozkręcać, wpadłam na Karen Richards a zaraz potem na białego konia.
Popatrzyłam przeciągle na białego konia, koń na mnie i poczułam: co tam, zagadam do niej o te satsangi.
Karen mówi głośno i wyraźnie. Ma jasne oczy.
Okazało się, że dokładnie od dziś zmieniają lokalizację, satsangi były na przeciwko mojego hotelu do tej pory! A teraz nie wiadomo, mam sprawdzać fb... Ok, sprawdzę, może pójdę jutro, jak nie dostanę sraczki...

Sraczka czy Karen, oto jest pytanie! ;)



Przyjemność, nieprzyjemność, wygoda, niewygoda, sraczka, satsang...

Kalejdoskop życia.






cielak je plakat




magnet stone


niedziela, 13 stycznia 2013

Śniadanie

Czekam na śniadanie.
Bardzo niepewnie i z lękiem wyciągam mojego iPada.
Jestem w typowo hinduskiej knajpce, brudno, ciemno, jeszcze nikogo nie ma, tylko krążący właściciele, kucharze.
Jedzenie tu jest najlepsze. Posiłek z kawą kosztuje 40 rupi.
Już jem ręką, nie myślę o proszeniu o łyżkę.
Chociaż powiedzenie, że wtapiam się w to miejsce, to zdecydowanie za dużo.
Nie mam o Indiach pojęcia.
Jestem ich obserwatorką. Do tego mocno przestraszoną. Ostrożną. Oczy szeroko otwarte.
Ślizgam się po powierzchni tego cielska, tej kultury, tej kolorowej masy ludzi, zwierząt, rzeczy...

Przyszli turyści, Niemcy, już wiedzą o tym miejscu.
Tutejsi też już są przyzwyczajeni do turystów, ale tak jak ja z Indiami, oni też nie są w stanie nas poznać. Inne zwyczaje, inne gesty, inne znaczenia, interpretacje.

Jak łatwo się pomylić, zrozumieć coś zupełnie odwrotnego!
Robimy to w swoich krajach, gdzie się urodziliśmy, uczyliśmy języka, zwyczajów, od początku. A jednak: ranimy się, nie rozumiemy, chcemy jak najlepiej, a kończy się dramatem. Niezaspokojeniem, pretensjami, bólem.
Tutaj wszystko to dzieje się wiele razy intensywniej. Jest nam podane na tacy, tuż przed nosem. Masz, patrz, zanurz w to swoją gębę! A jak nie, to Indie same zrobią to za ciebie.

Co możemy zrobić, żeby dostawać to czego nam potrzeba i dawać gdy mamy z czego, z otwartym sercem, z miłością? Jak to zrobić? Czy jest tylko jeden, a może kilka scenariuszy? Dwa, trzy, dziesięć...?
Dziś uderzyła mnie na medytacji taka myśl: że różnorodność i wielość rozwiązań, dróg, jest nieskończenie wielka. Liczba składająca się z trylionów cyfer, jak gwiazdy na niebie, bezkres kosmosu.
Chcemy tam włożyć rękę, wetknąć głowę, pomacać, zrozumieć, i przepadamy w bezkresie. Toniemy w niekończącej się przestrzeni.

Poddać się totalnie, oddać Istnieniu, jak kochanka kochankowi, jak kochanek kochance.
Niech płynie rzeka uniesienia.


Dostałam kawę ale śniadania dalej nie ma.
Czekanie.
Poza medytacją, czekanie jest praktyką równie mocno obecną w tym miejscu. Wpadającą jak niechciany, niezapowiedziany gość. Wciąż na nowo przypominającą o swoim istnieniu.
Mija minuta, pół godziny, godzina... Co robić? Plan dnia się wali, niewygoda. Złość. Wkurwienie. Ktoś jest winien! Ktoś to robi na złość!
Można opieprzyć Hindusa, ale on się tym specjalnie nie przejmie. Najwyżej uśmiechnie i powie: wait, wait! No problem :)

Okazało się, że znów mnie nie zrozumiano, dostałam kawę bez śniadania, bo myśleli, że prosiłam tylko o kawę, a ja powiedziałam: idli AND coffee!

Dostałam śniadanie z łyżką! Czy pisanie na dziwnym urządzeniu oznacza, że będę potrzebowała łyżki?

Jem ręką.

Idę zapłacić, pan o niewielkiej ilości krzywych zębów w ustach i szerokim uśmiechu, mówi: "tra liła kura meka computer?" Czy coś takiego... Ja mówię: "yes, computer!" I pokazuję mu zdjęcie śniadania. Pan wyraźnie się cieszy.
Pytam o cenę śniadania z kawą. Nic nie rozumiem z jego odpowiedzi, ale daję mu 50 rupi. Pan wydaje mi 20 czyszcząc równocześnie brudną szmatką bukiet łyżek.
Patrzę do okoła: wszyscy jedzą łyżkami!

Czy w czasie święta Pongal śniadanie z kawą kosztują mniej, a je się łyżkami?
A może jest jakiś inny powód?

Nic nie rozumiem.
Niczego nie wiem.

Nieskończoność możliwości.
Tryliony odpowiedzi.

Happy Pongal! :D