Dziwne.
Chcę być sama, a jednocześnie jestem ciekawa ludzi.
Więc spotykam się z nimi, po czym okazuje się, że chcę szybko uciec i znów być sama.
A jak jestem sama dostatecznie długo, zaczynam się nudzić, pojawiają się niepokoje, grube chmury myśli, tudzież lęki większe i mniejsze, mało milusie nastroje lub wręcz przeciwnie, bardzo milusie, znów idę do ludzi. Podzielić się, wypowiedzieć rzeki słów.
A po pięciu minutach mam dość, i w nogi.
I tak w kółko.
Biegam w tę i spowrotem.
Jak Szalony Kapelusznik.
Zatrzymać się w pól drogi...
Pobyć.
Zobaczyć.
Poczuć.
Oczywiście mogłabym też siedzieć cały czas.
Wytrwać wszystkie kryzysy.
Przesiedzieć je niewzruszenie.
Przepalić do końca.
Jak czerwona góra.
Cały czas, mocno, wytrwale, twardo.
Aż krew pójdzie mi z uszu.
Aż padnę wycieńczona z głodu na indyjski piach.
Pod jakimś drzewem, który sobie niechybnie gdzieś znajdę.
Blisko wody.
Z dala od ludzi.
W ciszy.
(Względnej rzecz jasna.)
I będą otaczały mnie rośliny i zwierzęta.
I być może dzika przyroda pochłonie moje ciało.
Cierpliwy brzuch ziemi przyjmie moje zmęczone kości i skórę.
A ja już nie będę bała się śmierci.
"What we do in our lifes is just moving piles. Until we die." Jak mówi mój ulubiony youtubowy guru.
No ale...
Bez przesady!
Nie szukam drzewa.
Nie pakuję małego tobołka i nie idę w świat zostawiając cały ten swój stos "pilów", który nagromadziłam w życiu, za sobą.
Jeszcze trochę poprzesuwam swoje rzeczy, poplanuję, wykonam pewne ruchy.
Może założę rodzinę?
Co zapisał Bóg w swojej grubej księdze na mój temat?
Jaka jest moja bajka?
Czy wcieliłam się w to ludzkie ciało, żeby trochę się pomiotać w te i wewte i gdzieś sobie po cichutko na koniec wyzionąć ducha?
Nie wiem, myślę o tym, wiedząc równocześnie, że nie ma to większego sensu.
Myśli sobie są.
Są absolutnie nieszkodliwe.
Jak stado małych białych baranków.
Wystarczy je tyrknąć delikatnie nóżką i przewrócą się mięciutko na bok wydając cichuteńki wzdech: ..."oj"...
Kochane małe baranki.
Islamski guru w Indiach wygląda jak ostatni szaleniec i oberwaniec.
Oczywiście, w końcu to Indie.
Ma zafarbowane na rudo potargane włosy i brodę, świtę w postaci kilku groźnie wyglądających kobiet wokół siebie. Do okoła powtykane kolorowe flagi. Jego świątynia jest bezczelnie jaskrawo zielonomorska i właściwie jest dziwaczną lepianką. Przytuloną do krawędzi ruchliwej ulicy.
Wszędzie pył.
Wchodzi w każdy zakamarek ciała.
Hinduski kurz.
W tym wszystkim przyczaja się śmierć.
Jak kucająca drobna kobieta.
Widzę ją w oczach żebraków, chorych psów.
Tak łatwo o nią gdy mijają rozpędzone autobusy, motory, potężne ciężarówki.
Wrzask klaksonów.
Cmokanie kucającej kobiety.
Groby w Indiach są tęczowo kolorowe i wyglądają jak domki dla krasnoludków.
Oczywiście, w końcu to Indie.
Uwielbiam patrzeć na hinduskie plakaty.
W większości obgryzione przez krowy.
O czym opowiada ten, na którym trójka nieustraszonych ludzi, idzie odważnie przed siebie, prosto na nas?
Piękna kobieta w skórzanym czarnym płaszczu z futerkiem.
Dwóch mężczyzn, z twarzami wyrażającymi nieustraszoność, determinację, prawość.
Szrama na twarzy.
Który jest ukochanym kobiety?
Pewnie ten po środku, też ma skórzaną kurteczkę, wydaje się ważniejszy.
Cała trójka wyraźnie dobrze odżywiona, silnie zbudowana, o okrągłych buziach.
Pod plakatem leży otulony brudną szmatą chudy sadhu. Obok garnuszek na jedzenie, które być może uda mu się dzisiaj wyżebrać.
Zbliża się pełnia.
Czuć w powietrzu wilgotny upał, przygotowania do wielkiego święta.
Zimna tarcza księżyca prawie tak okrągła jak twarz zadowolonego aktora z plakatu.
Siedzę na dachu hotelu gdy się ściemnia.
Jem banany i pomarańcze.
Na sąsiednim dachu skończył się właśnie satsang z niejakim Shantim.
Zwijają manatki.
Moving piles.
Kruk zahaczył skrzydłem o księżyc.
Nic się nie stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz