Maga Yoga

Maga Yoga

niedziela, 16 marca 2014

Samoloty i komary

Leżę w czystym, jasnym pokoju Mother's House w Pondicherry słuchając szumu fal i patrząc na ogromny księżyc wiszący nad wodą i samotną łódeczką, i już prawie zapomniałam, że dziś rano zakończyłam 10-dniowe odosobnienie Vipassana w ośrodku Dhamma Setu w Chennai.

Przypomina mi o tym ogrom nagromadzonej energii krążącej leniwie w ciele jak gruby wąż,
z którym trochę nie wiem co zrobić.
I zmęczenie, takie specyficzne, pomedytacyjne.
Więc znowu jestem w "tym" świecie.
Dzieci za oknem drą się tak straszliwie, że prawie zagłuszają przewalające się ogromne fale.
To w sumie Indie, nie jakiś tam miły resort. Za ślicznie nie może być po prostu, rajski obraz oceanu i pełnia za oknem musi być czymś zakłócona, czemu nie rykiem szczerbatych brudnych dzieci?

A więc Vipassana...
Ośrodek znajduje się blisko lotniska, tak więc co jakiś czas po niebie przetaczało się z olbrzymim hukiem potężne cielsko metalowej krowy.
W długich przerwach ciszy subtelnie bzyczały chmary komarów.
Było nas około setka medytujących.
Hindusi i białasi.
Kobiet było prawie o połowę mniej, siedziałyśmy po jednej stronie dużej sali, przedzieleni od siebie chodnikami z kawałków szarego i granatowego filcu.
Poza salą do medytacji właściwie się nie widzieliśmy, ośrodek jest podzielony na część dla kobiet i część dla mężczyzn.

Codziennie byliśmy prowadzeni przez praktykę przez pana Goenkę, puszczanego z taśmy i pokazywanego na wielkim telebimie.
Pan Goenke ma specyficzny sposób mówienia, przedłuża niektóre wyrazy, albo powtarza te co zapewne są wyjątkowo ważne...

Łoooork siiiiirieslyyyyyy......
Łooooork peeeeejszentlyyyyy.....
Łoooooork widżilentlyyyyyyyyyy......

Nie wolno nam wykonywać żadnych ćwiczeń fizycznych, nie ma także medytacji chodzonej. Właściwie cały czas siedzimy, od 4 rano do 9 wieczorem.
Niektóre sesje trwają nawet 2 godziny. Przerwy są 5 miutowe, więc ledwie zdążyło się dojść do pokoju, już trzeba było wracać do sali medytacji.
Większość osób to zupełni początkujący, tak więc prawie wszyscy wiercą się niemiłosiernie. Jedna Ukrainka kładła się w kłębek koło swojej poduszki i po prostu spała. Było dużo kichania, prychania, wzdychania, wychodzenia i wchodzenia z i do sali... Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Hinduski nie przejmowały się też specjalnie obowiązującą tzw "noble silence", czyli zakazem mówienia. W każdej przerwie zbierały się w małe grupki i zawzięcie szeptały między sobą.

Staaaaaaaaart egeeeeeeeinnnnn......
Staaaaaaaaart egeeeeeeeeiiiiinnnnnn....

Buczy głębokim basem pan Goenke przed kolejną sesją medytacji.

W ośrodku wisi pełno informacji czego nam nie wolno, co powinniśmy, gdzie co wkładać, odnosić, przynosić. Pod każdym takim komunikatem widnieją słowa: be happy :) We mnie momentalnie pojawia się myśl: fuck you! :p

Łamię przepisy. Mam komórkę w pokoju, materiały piśmiennicze i kilka książek.
Nawet z nich nie korzystam, bo mi się nie chcę, ale mam taką potrzebę buntu gdy ktoś mi coś każe, że no po prostu muszę coś zrobić inaczej, i już!
W drugiej połowie odosobnienia zaczynam nawet ćwiczyć jogę, bo mój żołądek zdecydował, że przestanie pracować, skoro nic tylko siedzę...
Do tego ćwiczę jogę w tzw. "Meditation cell", celi do medytacji, która zdecydowanie na celę wygląda, i w której powiedziano nam, że nie można spać ani prostować nóg w stronę centrum pagody, w której się te cele znajdują. Jest ona dziwną budowlą wyglądającą jak rozeta, gdzie pobudowane są pokoiki wielkości toalety, prawie całkowicie bez powietrza, brudne i mnie momentalnie uaktywniające traumy polsko wojenne. W celi dla mnie przydzielonej do tego ze ściany wystawała gruba rura, krzywo ucięta, przez którą zapewne miało wpływać powietrze (mnie od razu kojarzyło się to z komorą gazową), ale nie wpływało. Poza rurą ze ściany wystawał jakiś spory plastikowy kwadratowy kształt z masą wystających z niego kolorowych kabli, jak rozdziawiona gęba wyjącego potwora.

Kazano mi tam siedzieć.
Powiedziałam, że nie będę.
Powiedzieli, że muszę.

No to chwilę się powierciłam, nawet chwilę posiedziałam, ale poczułam, że jestem cała zmrożona z przerażenia, że nic nie płynie, byłam jak kamień. Czułam się jak w jakimś koszmarnym więzieniu.
No to wyszłam i poszłam po pasek do jogi.
Cóż za cudowne odkrycie!
W duchocie jak w saunie, ciało jest miękkie jak guma. Było tak ciasno, że wdrapywałam się stopami po ścianie do pozycji odwróconych, zostawiając liczne odbicia brudnych stóp na ścianach.
I tak przetrwałam meditation cell, chodząc do niej codziennie, ostrożnie chowając pasek do jogi za plecami przed panią pilnującą u wejścia, bo jeszcze by sobie pomyślała, że chcę się powiesić, czy coś...

Pan Goenke przestrzega przed przejadaniem się, mówi groźnie, że jest to: very dangerous, very dangerous! Twierdzi, że powinniśmy zostawiać zawsze jedną czwartą żołądka pustą. Patrząc na krągłości pana Goenki oraz grupę Hindusek, które wszystkie wyglądały na będące w bardzo zaawansowanej ciąży, przetaczając się w swoich kwiecistych sari, mam spore wątpliwości czy stosują się do tego przykazu.

Pan Goenke przestrzega także przed podążaniem za przyjemnościami.
Codziennie na tablicy przed salą do medytacji są nowe mądrości.
Ta o przyjemnościach brzmiała jakoś tak, że przyjemności są jak straszliwie supły i są potężną przeszkodą.
No i jak tak będziemy albo się przywiązywać, albo podążać za awersją, to tworzymy nowe Sanskary, takie złe uczynku, a w przyrodzie wszystko wraca, a złe uczynki multiplikują się jak rozwścieczonej chwast i generalnie to jest bardzo niedobrze, bardzo niedobrzeeeee......
Pan Goenke mówi, że są Sanskary jak linia na wodzie, która od razu znika, są też takie jak linia na piasku na plaży, która znika przy kolejnej fali, ale też takie jak wyryta linia w kamieniu i ona już nie znika wogóle!
Myślę z przerażeniem, czy awersja do Pana Goenki, nie jest przypadkiem taką mega głęboką krechą w kamieniu??
Ech...

Anyczie, anyczie, anyczie......
Czyli: nietrwałość, nietrałość, nietrawlość,
Beczy pan Geonke...
A ze mnie wściekłość wychodzi uszami...


Któregoś dnia, z kłębiących się niekontrolowanie myśli, wyłania sie jedna i dźwięczy głośno i jasno:
Miej serce i patrzaj w serce.
Dlaczego te słowa poety do mnie wtedy przyszły tak wyraźnie?


Kończymy w dzień pełni.
Wraz z Jenny, moją młodziutką współlokatorką vipassanową z Luxemburga, z którą dziliłyśmy mroczna małą celę do spania przez ostatnie 10 dni, i którą poczułam jak własną córkę, (podglądającą mnie, piszącą notatki w pamiętniku i ćwiczycą jogę, byłam z niej taka dumna!) i Maisą z Finlandii, jedziemy taksówką na Południe.
Jenny wysiada przy krokodylej fermie gdzie będzie wolontariuszką, a my z Maisą jedziemy do Pondicherry.

No i leżę teraz na łóżku w Mother's House, dzieci za oknem krzyczą już trochę mniej, fale szumią tak samo, księżyc jest wyżej.

Staaaaart egeiiiiiinnnnnn, staaaaart egeeeeeiiiiiiiiiiiinnnnn.......

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz