Upał
Do którego można się przyzwy czaić
Więc czaję się
Aby być bardziej
Przy
Sobie
Czuję rozbicie po doświadczeniu goenkowej Vipassany
Które jednak powoli mija.
Każdy kolejny dzień jest inny
Mimo chwil poczucia beznadziei
Że "już tak będzie do końca
I nic tylko się powiesić".
A jednak,
Osadzam się w Pondicherry
Ze świadomością, że został mi tylko tydzień
tutaj
Otrząsam się z tej świadomości,
Bo co mi po niej?
Nico, tylko nimilusie odczucia w ciele
Czującym bardzo.
(Może trochę za bardzo na standardy goenkowskiej musztry)
Jesteśmy tak różni
Jak kwiaty na jednym drzewie.
Każdy ma ten sam korzeń, gałęzie pijące z jednej wody, a jednak każdy kwiat ma inny rysunek żyłek na płatkach, linie całkowicie unikatowe
Jedyne w swoim rodzaju
Odcisk kciuka na dokumencie
Linie papilarne
Je
dy
ne
Pondicherry to miasto - obraz
Sztuka w każdym zakamarku
Oszałamiające swoją szlachetną urodą wille,
Odnowione i te rozpadające się, jak rozkładający się wielki robal.
W obu przypadkach zapierające dech w piersiach swą nieprzemijającą
klasą.
Jest coś w tym miejscu co jednak wciąż jest dla mnie zagadką,
Nie pozwala w pełni się rozluźnić, znaleźć miejsca dla siebie.
Coś co budzi niepokój.
Świat sztuki, z wierzchu doskonały, w środku niebezpieczny, zupełnie nie taki jakim się objawia na tej cienkiej otoczce, błonie, komunikacie, intuicyjnie niepozwalając zaufać. Daleko mu do tej Prawdy, która w Tiruvannamalai przepalała do suchej nitki, nie zostawiając żadnych złudzeń.
Jedynie
Spokój.
Takie jest teraz moje miejsce: zagubienie, jak dziecko, które dopiero wyszło z łona matki.
Gdzie jestem? Co ja tu robię? Czym jest ten zapach, faktura, kolor?
Co powinnam zrobić? Bać się, być ostrożną, rozluźnić się.
Czy mam wystarczająco siły? Odwagi?
Na wszystko jest czas.
Odpowiedzi same przychodzą
Jak zwykle
Jest tak jak ma być
A śmierć i tak przyjdzie w odpowiednim momencie.
Ta cholerny śmierć
Największa zagadka
Wyzwanie, z którym się mierzę.
Rzekroczyć śmierć,
Rozkraczyć się,
Roztopić w pezkesnej żałobie,
Aż ostatnie niteczki niezliczonych płócien, na których malowany jest ten świat
Rozpuszczą się na
Amen w pacierzu...
Dlaczego musialaś umrzeć Ragda?
Dlaczego, dlaczego, dlaczegoooo???
Nienawidzę tej przemijaności,
Nienawidzę poczucia winy,
Rozmyślań co by było gdyby
Pieprzonej nietrwałości!
Chcę czegoś trwałego,
Miękkich dużych ramion matki,
Przytulającej do piersi,
Bijącego serca tuż przy twarzy,
Jak fale oceanu szumiące całą noc,
Śpiewające: masz, masz, masz...
Matki, która ukołysze, nakarmi ciepłym mlekiem
Uśmierzy ból w klatce piersiowej
Który nie pozwala oddychać...
Upał
Krew miesięczna płynie bezgłośnie
Miesza się z wodą oceanu
Niezauważalnie
Jesteśmy z tego samego mięsa:
Księżyc
Ziemia
Dom
Hindus
Drzewo
Łódź
Kościół
Kość, ściółka i chory pies.
Dziś wsiądę na swój jasno niebieski rower w kwiatki z za niskim siedzeniem, którego nie da się zmienić, bo tak powiedział Raju, który opiekuje się Domem Matki, w którym mieszkam w pokoju nr 8 pt. Odwaga
I poddam się fali, oddam jak nieustraszona, kochająca szaleńczo i bezwarunkowo kochanka Temu co nieuchronne
Bo po co kopać się z koniem
Nie kopiąc się z nim jest po prostu łatwiej
Chociaż lęk jest chwilami, wydawałoby się,
o b e z w ł a d n i a j ą c y
Ale to tylko kolejny obraz na płótnie
N I E P R A W D Z I W Y
Boże, miej mnie w swojej opiece.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz