Niby
wszystko jest OK
Wygląda bardzo ładnie.
Z zewnątrz.
Jest ładny dom
(nie ma tu jednak miejsca na dobrą sztukę, nieład, spontaniczność, na brud...)
Sztuka jest umierakowanie dobra, zrozumiała, przyjemna.
Wszystko jest najwyżej w "niewielkim nieładzie", takim przyzwoitym.
Ale przeważnie wszystko jest posprzątane.
Gotowe na przyjęcie niespodziewanego gościa.
Żeby go nie zapeszyć, zawsze jest "nie do końca idealnie",
bo jestem mistrzynią skromności.
Mam ubezpieczenie, zebrane pieniądze na emeryturę.
Nie za dużo (bo za dużo przecież nie przystoi!).
Nie ma miejsca na ryzyko.
Na "nieprzemyślane zachowania"
Na szaleństwo.
Gdy ktoś z otoczenia tak robi:
Wychyla się, robi rzeczy "niegrzeczne", "seksualnie wyzywające", dzikie,
Krytykuję, oceniam, karcę.
Przewiduję "zły koniec"
Przestrzegam, udając "dobrego przyjaciela, który dobrze życzy".
Na niby
się rozwijam.
Przepisowo chodzę na warsztaty rozwojowe.
Zgodnie z modą:
Najpierw joga, potem ustawienia hellingerowskie, tantra, mindfulness ...
Ale nigdy nie wchodzę zbyt głęboko,
tylko tyle żeby pokazać sobie i innym "ile już przerobiłam".
Radzę innym: co mają zrobić, jak pracować, jakie metody byłyby najskuteczniejsze.
Bo wszystko już wiem, "przecież tyle już przerobiłam"!
Tylko zupełnie nie wiem czemu co jakiś czas zapadam się w depresję,
Nie mogę spać,
Wciąż się za coś karcę: że jem za dużo, że przytyłam, że za mało praktykuję...
Towarzyszy mi ciągłe napięcie.
Tak trudno to ukryć, tyle mnie to kosztuje wysiłku, to tak boli!!!
Czyżbym jednak się nie zmieniała, nie rozwijała?
Tyle lat pracy, a ja wciąż jestem nieszczęśliwa???
Nie, nie, nie, to niemożliwe!
Zaraz temu wszystkiemu zaprzeczę, przecież jestem w tym mistrzynią!
Umiem udawać przed samą sobą najlepiej na świecie: jest OK, wspaniale, głowa do góry!
Najwyżej trochę sobie popłaczę, zadzwonię tam gdzie trzeba, może nawet mam wianuszek wiernych "mamusiów", "tatusiów", "terapeutów", którzy utulą, stłumią wyjące z bólu dziecko i zaciskając pośladki, pójdę kolejny dzień do pracy której nienawidzę (ale uparcie wmawiam sobie i innym, że to lubię), poćwiczę kolejny raz zestaw asan (którymi w głębi ducha rzygam i mnie niemiłosiernie nudzą), które dadzą mi chwilowy spokój i jak zwykle stłumią skutecznie emocje.
Zamienią w "jogina zombie".
Posiedzę w medytacji, gdzie będę sobie wyobrażała, że medytuję...
I znów wzmocnię w sobie przekonanie, że jestem mądrzejsza i lepsza od większości ludzi zanurzonuch po uszy w samsarze.
Bo w sumie całkiem nieźle wyglądam, mam zgrabne ciało jak na swój wiek, przyklejone uśmiech i wymedytowany aksamitny głos.
Zdradzają mnie tylko bezdennie smutne oczy pełne niewylanych łez, od wielu lat...
Oraz napięcie w głosie pełnym wyrzutu - utknięty w gardle, niewyrażany od dawna gniew, jak czarna gula, narastająca czym dłużej zatrzymywana, co jakiś czas wychądząca niekontrolowaną złością wyrzucaną na to co popadnie, co znajduje się blisko...
Czasem udaje mi się znaleźć kogoś, partnera, przyjaciółkę.
Której/któremu będę mogła się wypłakiwać do woli.
Stłumić wyjącą we mnie samotność, chociaż na chwilę, tymczasowo...
Cudowna natura współuzależnienia.
Tak często mylona z miłością!
Mój ukochany daje mi to czego sama dać sobie nie umiem.
Zapełnia dziurę nie do zapełnienia, nigdy nie do końca, bo zapełnić się jej nie da.
Daje jednak iluzję czegoś stałego, właściwego, czegoś "na co warto czekać", "po co warto żyć".
Społecznie akceptowalne relacje.
Jak z filmu, piosenki, reklamy...
Ładne, solidne, długotrwałe.
Współzależne robienie sobie dobrze:
Jedno czuje się dobrze, bo jest takie pomocne, ratujące, nareszcie się komuś przydaje, jest "niezbędne", często pracuje jako terapeuta, nauczyciel jogi, partner nie do zdarcia, wierny do grobowej deski, "idealny", doskonały katolik, czysty aniołek.
Drugie czuje sie dobrze, bo ma opiekę, karmiciela, słuchacza,
Kogoś kto ma niewyczerpaną cierpliwość, wszystko zniesie, uniesienia, zrozumie, poklepie, przytuli...
Pod spodem dzieje się gwałt,
Przemoc,
Morderstwo,
krew płynie rwącymi strumieniami,
Rozpaczliwe wycie z bólu...
Od lat niewysłuchiwane potrzeby,
Zgwałcone i zarżnięte czujące serce,
Stłumiona brutalnie seksualność,
Ukarana,
Spalona na stosie.
Okaleczona dusza,
Anioł bez skrzydeł.
Niech cały ten lęk,
Samotność,
Ból,
Rozpacz,
Wyleją się ze mnie szeroką rzeką w ramionach kochającej Matki.
Niech wylewają się w każdej chwili, kiedy tylko przyjdzie taka potrzeba.
Niech nie będzie we mnie ani odrobiny zaciśnięcia, zatrzymania,
gwałtu.
Niech wszelka przemoc, zauważona, naturalnie zniknie,
pęknie jak bańka mydlana,
niegroźna,
nieistniejąca,
wymyślona.
wszystko jest OK
Wygląda bardzo ładnie.
Z zewnątrz.
Jest ładny dom
(nie ma tu jednak miejsca na dobrą sztukę, nieład, spontaniczność, na brud...)
Sztuka jest umierakowanie dobra, zrozumiała, przyjemna.
Wszystko jest najwyżej w "niewielkim nieładzie", takim przyzwoitym.
Ale przeważnie wszystko jest posprzątane.
Gotowe na przyjęcie niespodziewanego gościa.
Żeby go nie zapeszyć, zawsze jest "nie do końca idealnie",
bo jestem mistrzynią skromności.
Mam ubezpieczenie, zebrane pieniądze na emeryturę.
Nie za dużo (bo za dużo przecież nie przystoi!).
Nie ma miejsca na ryzyko.
Na "nieprzemyślane zachowania"
Na szaleństwo.
Gdy ktoś z otoczenia tak robi:
Wychyla się, robi rzeczy "niegrzeczne", "seksualnie wyzywające", dzikie,
Krytykuję, oceniam, karcę.
Przewiduję "zły koniec"
Przestrzegam, udając "dobrego przyjaciela, który dobrze życzy".
Na niby
się rozwijam.
Przepisowo chodzę na warsztaty rozwojowe.
Zgodnie z modą:
Najpierw joga, potem ustawienia hellingerowskie, tantra, mindfulness ...
Ale nigdy nie wchodzę zbyt głęboko,
tylko tyle żeby pokazać sobie i innym "ile już przerobiłam".
Radzę innym: co mają zrobić, jak pracować, jakie metody byłyby najskuteczniejsze.
Bo wszystko już wiem, "przecież tyle już przerobiłam"!
Tylko zupełnie nie wiem czemu co jakiś czas zapadam się w depresję,
Nie mogę spać,
Wciąż się za coś karcę: że jem za dużo, że przytyłam, że za mało praktykuję...
Towarzyszy mi ciągłe napięcie.
Tak trudno to ukryć, tyle mnie to kosztuje wysiłku, to tak boli!!!
Czyżbym jednak się nie zmieniała, nie rozwijała?
Tyle lat pracy, a ja wciąż jestem nieszczęśliwa???
Nie, nie, nie, to niemożliwe!
Zaraz temu wszystkiemu zaprzeczę, przecież jestem w tym mistrzynią!
Umiem udawać przed samą sobą najlepiej na świecie: jest OK, wspaniale, głowa do góry!
Najwyżej trochę sobie popłaczę, zadzwonię tam gdzie trzeba, może nawet mam wianuszek wiernych "mamusiów", "tatusiów", "terapeutów", którzy utulą, stłumią wyjące z bólu dziecko i zaciskając pośladki, pójdę kolejny dzień do pracy której nienawidzę (ale uparcie wmawiam sobie i innym, że to lubię), poćwiczę kolejny raz zestaw asan (którymi w głębi ducha rzygam i mnie niemiłosiernie nudzą), które dadzą mi chwilowy spokój i jak zwykle stłumią skutecznie emocje.
Zamienią w "jogina zombie".
Posiedzę w medytacji, gdzie będę sobie wyobrażała, że medytuję...
I znów wzmocnię w sobie przekonanie, że jestem mądrzejsza i lepsza od większości ludzi zanurzonuch po uszy w samsarze.
Bo w sumie całkiem nieźle wyglądam, mam zgrabne ciało jak na swój wiek, przyklejone uśmiech i wymedytowany aksamitny głos.
Zdradzają mnie tylko bezdennie smutne oczy pełne niewylanych łez, od wielu lat...
Oraz napięcie w głosie pełnym wyrzutu - utknięty w gardle, niewyrażany od dawna gniew, jak czarna gula, narastająca czym dłużej zatrzymywana, co jakiś czas wychądząca niekontrolowaną złością wyrzucaną na to co popadnie, co znajduje się blisko...
Czasem udaje mi się znaleźć kogoś, partnera, przyjaciółkę.
Której/któremu będę mogła się wypłakiwać do woli.
Stłumić wyjącą we mnie samotność, chociaż na chwilę, tymczasowo...
Cudowna natura współuzależnienia.
Tak często mylona z miłością!
Mój ukochany daje mi to czego sama dać sobie nie umiem.
Zapełnia dziurę nie do zapełnienia, nigdy nie do końca, bo zapełnić się jej nie da.
Daje jednak iluzję czegoś stałego, właściwego, czegoś "na co warto czekać", "po co warto żyć".
Społecznie akceptowalne relacje.
Jak z filmu, piosenki, reklamy...
Ładne, solidne, długotrwałe.
Współzależne robienie sobie dobrze:
Jedno czuje się dobrze, bo jest takie pomocne, ratujące, nareszcie się komuś przydaje, jest "niezbędne", często pracuje jako terapeuta, nauczyciel jogi, partner nie do zdarcia, wierny do grobowej deski, "idealny", doskonały katolik, czysty aniołek.
Drugie czuje sie dobrze, bo ma opiekę, karmiciela, słuchacza,
Kogoś kto ma niewyczerpaną cierpliwość, wszystko zniesie, uniesienia, zrozumie, poklepie, przytuli...
Pod spodem dzieje się gwałt,
Przemoc,
Morderstwo,
krew płynie rwącymi strumieniami,
Rozpaczliwe wycie z bólu...
Od lat niewysłuchiwane potrzeby,
Zgwałcone i zarżnięte czujące serce,
Stłumiona brutalnie seksualność,
Ukarana,
Spalona na stosie.
Okaleczona dusza,
Anioł bez skrzydeł.
Niech cały ten lęk,
Samotność,
Ból,
Rozpacz,
Wyleją się ze mnie szeroką rzeką w ramionach kochającej Matki.
Niech wylewają się w każdej chwili, kiedy tylko przyjdzie taka potrzeba.
Niech nie będzie we mnie ani odrobiny zaciśnięcia, zatrzymania,
gwałtu.
Niech wszelka przemoc, zauważona, naturalnie zniknie,
pęknie jak bańka mydlana,
niegroźna,
nieistniejąca,
wymyślona.
Jestem sobie
Miłością,
Zrozumieniem,
Ciszą.
Skrzydłami Anioła
których nigdy nie utraciłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz