Tak wiec zaczynam pisac bloga z mojej podrozy...
(nie bedzie polskich liter-sorry, ale chyba nie da sie ich tutaj zrobic;)
Co nie oznacza, ze zaczynam pisac w ogole, bo prawie od tygodnia, odkad tu jestem, glownie pisze. Pisze w samolocie, na lotnisku, w kawiarni, na plazy. Kiedy tylko gdzies siade, zaczynam pisac, to sie jakos tak samo dzieje. Mam dwa pamietniki. Jeden jest czarny, drugi brazowy. Ten czarny jest bardziej od snow, od kobiecosci, mojej intuicji, od podrozy do wewnatrz. A ten brazowy jest zapiskiem tego co sie dzieje, w danej chwili. Mam go zawsze ze soba. W malej torebce, ktora specjalnie kupilam na ta podroz, w ciucholandzie na Pradze. Torebka ma napis "not bothered". Z niejasnych do konca dla mnie przyczyn sadzilam, ze to odstraszy Hindusow od nagabywania... Nie pomoglo...
Przylecialam do Chennai w Wigilie, zaraz przed polnoca. Tam dostalam napadu paniki przez co zaczalam sie przyklejac do wszystkich napotkanych turystwo, zeby mnie zabrali ze soba do jakiegos hotelu (wszyscy mieli poorganizowane wycieczki, mialam wrazenie, ze jestem jedyna ktora jedzie w ciemno!). Okazalo sie to byc bledem-przeplacilam za taksowke, ktora zabralam sie z jakimis westenersami do ich mega drogiego hotelu. Ta sama taksowka pojechalam do mojego, mega teniego hotelu, ktory wydal mi sie rajem po dwudniwej tulaczce (ze spaniem na lotnisku we Frankfurcie). Rajem moj pokoj (w Pradise Guset House, nomen omen;) okazal sie do jakies 5-ej nad ranem, kiedy to zaczely sie wrzaski-okazalo sie, ze male okienko z mojego pokoju wyglada na korytarz, gdzie od wczesnego rana do poznego wieczora, dra sie Hindusi (do tej pory nie wiem dlaczego), przy wtorze wlaczonego na full telewizora i dzwoniacych co chwila komorek (dodam, ze ich komorki wydaja koszmarnie glosne melodie i roznego rodzaju wycia). W pewnym sensie juz to polubilam. Na poczatku mam wraczenie, ze bylam tak tym wszystkim oszolomiona, ze wylaczylam czucie, bylam jakby wciaz gotowa do ucieczki albo walki. Dopiero teraz powoli sie uspakajam.
Lek-ciekawe, mocne doswiadczenie...
Zostalam w Chennai 2 dni, drugiego dnia ruszylam do Mamallapuram, gdzie jestem do teraz.
W Chenai zawzielam sie, ze nie bede wydawal duzo kasy, wiec wszedzie chodzilam piechota i jadlam w nieturystycznych knajpkach. Ten kto byl juz w Idiach, wie, ze jest to nie lada wyczyn, szczegolnie dla samotnie chodzacej blondynki... Odkrylam, ze gdy ide szybko i nie rozgladam sie na okolo, jest ok, tyle ze duzo mi umyka, bo niewiele widze... Dla wytchnienia schronilam sie na chwile w wielkim domu handlowym. Wejscia chronia zolnierze. Tam jednak bylo dla mnie duzo gorzej niz na zasmieconych, brudnych i obsranych uliczkach. W markecie byly nieludzkie tlumy Hindusow z chyba czegos takiego jak klasa srednia, o ile taka tu istnieje, ktorzy to robili sobie zdjecia przed licznymi sklepami sportowymi (glownie takie tam byly-mam wrazenie, ze wyrazem luksusu tutaj jest posiadanie sportowego obuwia z logo i dzinsy). Jak tam bylam, to przypomnialo mi sie, jak gdy bylam nastolatka wyjechalam z komunistycznego kraju do Anglii-chcialam wszystko co bylo w tych sklepach natycmiast posiasc... Poczulam znow ta energie...
Z ulga wyszlam z domu handlowego na brudne i glosne uliczki Chennai. Zgubilam sie i trafilam na targ. Z pomiedzy kolorowego jedzenia i smieci wylanialy sie kapliczki.
26go grudnia wyruszylam do Mamallapuram.
Od tamtego czasu szukalam dla siebie pokoju. Troche to trwalo, nie moglam sie zdecydowac. Dlugi i meczacy proces poszukiwania domu... Znalazlam jeden ktory mnie urzekl-dom na kurzej nozce, samotnia o powierzchni nie wiecej niz 10 m kwadratowych...
Spalam tam jedna noc, a wlasciwie to nie spalam, mialam jakies wizje, leki. Do tego huk fal byl totalny. W nocy pojawila mi sie tez moja sunia-Ragda, trzesla sie ze strachu i wtulila w moja glowe.
Rano spakowalam bagaze i przenioslam sie z Bob Marley (tak sie nazywal hotel z domkiem na kurzej nozce) do Green Woods, hotel z ogrodem w srodku, biegajacymi dziecmi, kolorowo ubranymi kobietami i... czarnym jamnikiem na lancuchu...
Poszlam na sniadanie, dosiadla sie Niemka-Ulirika-usmiechnelysmy sie do siebie i kontynuowalysmy pisanie swoich pamietnikow, bez slowa, kazda swoj...
Potemm zasnelam w swoim pokoju.
Obudzil mnie padajacy deszcz, silny wiatr...
Pale swieczki, bo wiekszosc dnia nie ma pradu.
Wykapalam sie w lodowatej wodzie (nie mam cieplej), zrobilam pranie.
Poszlam na internet i siedze do teraz....
Jakas Francuzka pyta sie Hindusa: "is it stil rejning?"
"Jes!"
Hej Maga, trzymam kciuki, podziwiam Twoją szczerość w pisaniu o Indiach, a jednak jadę, ale wiem, że będę siedzieć w jakiejś samotni, jaką macie temperaturę?
OdpowiedzUsuńpozdrawiam! życzę cudownej Integracji!
OdpowiedzUsuńPiekne, bezposrednie i bezpretensjonalne. Zainspirowalas mnie do kontynuacji mojego bloga. Dzieki, calus i do pojutrza!
OdpowiedzUsuńMaga, Szczęśliwego Nowego Roku! Trzymam kciuki za Ciebie i Twoją odważną podróż.
OdpowiedzUsuńdzięki Maga za dzielenie się i bezpośredni nielukrowany opis, czytam z ciekawością, wygląda że może Ci być ciężko... samotne podróże dużo pokazują, nieprawdaż? ;-) trzymam kciuki
OdpowiedzUsuńPrawdaż....;)
OdpowiedzUsuń