Siedzę przed własnym komputerem, z bezbłędnie działającą klawiaturą i dużym jasnym ekranem. We własym mieszkaniu. Jest cicho i mogę używać polskie czcionki. Piję ekologiczną herbatę z czystego kubka. Jednym słowem luksus w porównaniu z warunkami w jakich pisałam z Indii.
Minął ponad tydzień odkąd znów jestem w Warszawie. To dość dziwne i podejrzewam, że mocno nienaturalne, że moje ciało w kilka godzin znalazło się po drugiej stronie świata, w skrajnie odmiennej kulturze.
Szok.
Gdzieś w środku nadal gra we mnie muzyka Indii.
Hałas, kurz, upał...
W sercu opowiada się w kółko historia powrotu, prosi o wypowiedzenie do końca, o wygranie się do ostatniej litery.
Torebka z napisem "not bothered" cały czas mocno pachnie kadzidłami i hinduską ziemią, wilgotnymi pokojami. Przypomina o czymś co już było-w tym zapachu mieści się lęk, brud, plaża, trąbienie rikszy, zmieniające się jak w kalejdoskopie emocje...
Ósmego lutego-ostatni dzień w Indiach.
O piątej nad ranem, gdy wciąż jeszcze jest ciemno, moje osłabione chorobami ciało, wstało z łóżka. Czułam się lekko i pierwszy raz od wielu dni, nie czułam się już chora.
Pomyślałam "może teraz, ostatniego dnia, uda mi się w końcu dojść do Skandashram, jaskini na zboczu góry Arunachala gdzie przez lata praktykował Ramana Maharshi. Pięknie byłoby usłyszeć śpiew mnicha ostatni raz przed podróżą."
Poprzedniego dnia mi się to nie udało, przed samą jaskinią musiałam się wrócić, czułam się tak źle.
Jednak w środę rano, powoli, boso, zaczęłam ponownie swoją wędrówkę w górę. Stopy miękko i bezgłośnie otulały czerwonawe kamienie Arunachali. Z każdym powolnym krokiem, nowy kamień, inne ułożenie stopy. Nie wiem kiedy zaczęłam cicho powtarzać: Arunachala Siva, Arunachala Siva, Arunachala Siva....
Gdy doszłam do miejsca, w którym poprzedniego dnia się poddałam, poczułam potężną falę osłabienia. Jakby niewidzialna ściana nie pozwalała mi iść dalej. Usiadłam na kamieniu. Pomyślałam "nie poddam się, poczekam, dam radę...." Po jakimś czasie, powoli wstałam, z trudem szłam dalej. Gdy stroma, kamienna droga stała się równa, znów poczułam się dobrze.
Usiadłam przed zamkniętymi jeszcze drzwiami Skandashram. Byłam pierwsza.
Po chwili doszła łysa szczupła dziewczyna z Czech. Zamieniłyśmy ze sobą kilka słów.
Potem przyszła grupa Japończyków. Czeszka zaczęła z nimi rozmawiać po japońsku.
Rozsypałam resztę jedzenia z plecaka małpom-znikąd pojawiło się ich całe stado. Wyrywały mi kawałki ciastek z rąk, walczyły ze sobą.
Przyszło jeszcze trochę ludzi. Na koniec doszła Ania, a zaraz za nią mnich z kluczem.
Tym razem nie było przeciskania się kto będzie siedział najbliżej ołtarza.
Śpiew był czysty, dźwięczny, przeszywający.
Minął ponad tydzień odkąd znów jestem w Warszawie. To dość dziwne i podejrzewam, że mocno nienaturalne, że moje ciało w kilka godzin znalazło się po drugiej stronie świata, w skrajnie odmiennej kulturze.
Szok.
Gdzieś w środku nadal gra we mnie muzyka Indii.
Hałas, kurz, upał...
W sercu opowiada się w kółko historia powrotu, prosi o wypowiedzenie do końca, o wygranie się do ostatniej litery.
Torebka z napisem "not bothered" cały czas mocno pachnie kadzidłami i hinduską ziemią, wilgotnymi pokojami. Przypomina o czymś co już było-w tym zapachu mieści się lęk, brud, plaża, trąbienie rikszy, zmieniające się jak w kalejdoskopie emocje...
Ósmego lutego-ostatni dzień w Indiach.
O piątej nad ranem, gdy wciąż jeszcze jest ciemno, moje osłabione chorobami ciało, wstało z łóżka. Czułam się lekko i pierwszy raz od wielu dni, nie czułam się już chora.
Pomyślałam "może teraz, ostatniego dnia, uda mi się w końcu dojść do Skandashram, jaskini na zboczu góry Arunachala gdzie przez lata praktykował Ramana Maharshi. Pięknie byłoby usłyszeć śpiew mnicha ostatni raz przed podróżą."
Poprzedniego dnia mi się to nie udało, przed samą jaskinią musiałam się wrócić, czułam się tak źle.
Jednak w środę rano, powoli, boso, zaczęłam ponownie swoją wędrówkę w górę. Stopy miękko i bezgłośnie otulały czerwonawe kamienie Arunachali. Z każdym powolnym krokiem, nowy kamień, inne ułożenie stopy. Nie wiem kiedy zaczęłam cicho powtarzać: Arunachala Siva, Arunachala Siva, Arunachala Siva....
Gdy doszłam do miejsca, w którym poprzedniego dnia się poddałam, poczułam potężną falę osłabienia. Jakby niewidzialna ściana nie pozwalała mi iść dalej. Usiadłam na kamieniu. Pomyślałam "nie poddam się, poczekam, dam radę...." Po jakimś czasie, powoli wstałam, z trudem szłam dalej. Gdy stroma, kamienna droga stała się równa, znów poczułam się dobrze.
Usiadłam przed zamkniętymi jeszcze drzwiami Skandashram. Byłam pierwsza.
Po chwili doszła łysa szczupła dziewczyna z Czech. Zamieniłyśmy ze sobą kilka słów.
Potem przyszła grupa Japończyków. Czeszka zaczęła z nimi rozmawiać po japońsku.
Rozsypałam resztę jedzenia z plecaka małpom-znikąd pojawiło się ich całe stado. Wyrywały mi kawałki ciastek z rąk, walczyły ze sobą.
Przyszło jeszcze trochę ludzi. Na koniec doszła Ania, a zaraz za nią mnich z kluczem.
Tym razem nie było przeciskania się kto będzie siedział najbliżej ołtarza.
Śpiew był czysty, dźwięczny, przeszywający.
Zeszłam z góry. Zebrałam kilka kamieni po drodze. Podobno mają szczególną moc.
Późne śniadanie w Cafe Coffee Day-mojej ulubionej. Mała porcja makaronu z pomidorami i serem. Mój żołądek ledwie przyswaja jedzenie. Jem bardzo powoli.
Odpoczynek w pokoju-już wszystko spakowane. Znajome mi uczucie smutku i żalu gdy opuszczam miejsce, które przez chwilę było moim domem. Znów wyjeżdżam. Znów zostawiam ziemię, w którą zdążyłam płytko zapuścić korzenie. Dlaczego wciąż to robię? Zmiany miejsc, podróż, pakowanie i rozpakowywanie plecaka.
I zawsze ten smutek.
Koniec.
Śmierć.
Początek.
Ostatnia wizyta w aśramie. Powoli chodzę po ciepłym piasku. Patrzę na rozkładające się światło na sylwetkach ludzi, psów, drzew...
Długo siedzę opierając się o ścianę.
Nie ma czasu.
Rozmowa z Anią przy studni ze świętą wodą.
Dużo śmiechu.
Ostatnie okrążanie ołtarza przy głośnym śpiewie mnichów.
Przed końcem śpiewów zdecydowałam, że czas iść do domu.
Przytulam się do Ani.
Wychodzę z aśramu.
Wilgotnieją mi oczy.
Przed domem czeka już taksówka.
Byłam pewna, że będzie biała, takie tutaj widziałam.
Moja jest czarna z zaciemnionymi szybami.
Czarny jak smoła kierowca.
Nic nie mówimy, wrzucam bagaże i ruszamy.
Czuję się dziwnie, nikt mnie nie żegna.
Nikt nie zauważa, że wyjeżdżam.
Czerwona góra jest wciąż taka sama.
Nic się nie zmieniło.
Byłoby tak samo nawet gdybym umarła.
Nagle poczułam spokój.
Skąd się wziął?
Pierwszy raz w Indiach jadę taksówką.
Luksus przestrzeni, miękkich siedzeń. Trudny do uwierzenia. Jakiś taki absurdalny. Niepasujący.
Przeciskamy się przez zatłoczone uliczki Tiruvannamalai. Pierwszy raz mogę gapić się na Hindusów, a oni nie gapią się na mnie! Nie widzą mnie przez ciemne szyby, całkowicie nowe doświadczenie-jestem NIEWIDOCZNA.
Do tego mój kierowca nic nie mówi, jeździ ostrożnie, używa kierunkowskazu, prawie nie trąbi i jest piękny (wszystko to, z moich obserwacji, właściwie w Indiach się nie zdarza;).
Zaczyna się ściemniać. Na niebie pojawia się wielki, złoty jak talar księżyc w pełni. Świeci prosto w moje okno, mam wrażenie że prowadzi naszą taksówkę przez ciemne ulice Indii. Mijamy ciężarówki zapakowane do granic możliwości. Patykami, papierami, plastikowymi opakowaniamy, czym popadnie...
Mijamy chatynki ulepione z gliny, w środku tląca się lampka, jeden pokój. Obok, do ściany przyklejona krowa, ważna część licznej rodziny. Poza klepiskiem zdaje się, że nie ma wiele więcej. Mijamy dzieci siedzące na ziemi, świątynie, sklepiki.
Jest coraz ciemniej, a księżyc wędruje w górę po niebie, staje się coraz mniejszy i ze złota zamienia się w srebro.
Zatrzymujemy się. Mój kierowca kupuje jedzenie w przydrożnym stoisku, ciapati zawinięte w gazetę i kilka brunatnobrązowych sosów w przeźroczystych woreczkach. Kucharz i grupka Hindusów zgromadzonych wokół niego patrzą na mnie i kierowcę taksówki, głośno coś mówiąc i śmiejąc się.
Jaką stworzyli na nasz temat historię?
Nie wiem.
Wsiadamy do samochodu.
Chennai-zatłoczone miasto, korki, bieda i tandetne, krzykliwe bogactwo. Wszystko nawzajem się przeplata. Jest jednym, dyszącym dymem i zapachami, kolorowym organizmem. Smokiem o tysiącu głowach.
Dojeżdżamy na lotnisko. Mój kierowca wręcza mi bagaże. Daję mu 100 rupii napiwku (około 6 zł), taksówkarz podskakuje z radości.
Wchodzę na lotnisko.
Tutaj już Indie stopniowo się zacierają. Jest hinduska bylejakość, ale też wyrastają drogie sklepy z pamiątkami dla turystów.
Klimatyzacja daje mi się we znaki.
Po godzinie poddaję się i ściągam gumowe klapki-zakładam moje szare, pełne buty.
Nigdy tak silnie nie czułam spętania swoich stóp, jakby ktoś je związał, zakazał oddychać.
Ubieram bluzkę z długim rękawem, dokopuję się do zimowej kurtki.
Kupuję kawałek pizzy-bardzo białe, grube ciasto, z kawałkiem podejrzanie zielonej papryki i żóltego sera. Wszystko to polewam keczupem z torebki.
Pierwszy raz od dawna jem coś co nie jest ostre.
Żegnajcie Indie.
Na lotnisku w Warszawie odbiera mnie Dorota.
Półtora miesiąca temu siedziałam z nią na tym samym lotnisku na kawie.
Dużo sobie wtedy powiedziałyśmy.
Bałam się.
Po przylocie jestem rozluźniona, zmęczona, pusta w środku.
Nawet nie czuję zimna.
Nic nie czuję.
Otępienie.
Szok.
W samochodzie, w domu, z Dorotą, dużo sobie mówimy...
Witaj Polsko.