Maga Yoga

Maga Yoga

niedziela, 13 stycznia 2013

Kolorowość

Poruszające się ciało/dusza.
Delikatność.
Totalna. Skóra tak cieniutka, tak poddająca się każdej najmniejszej zmianie, przepływowi, że aż prawie niewidoczna.
Mocniejsze czucie.

Bycie świadkiem.
Patrzę na Aureli.
Obecność dla poruszającego się ciała. Po prostu bycie.
Co z tej krystalicznej przestrzeni się rodzi? Jaka rozwija się opowieść?
Nie chodzi o jej nazywanie, słowa to już interpretacja.

Niekończące się bogactwo.
Wibrujące piękno.
Bijące serce.

Współczucie.

Authentic Movement. Medytacja w ruchu. Piękna praca. Podążanie za ciałem, z zamkniętymi oczami, z uwagą, żeby nie zranić siebie ani nikogo do okoła.

A więc można i tak: być dla siebie delikatną, wrażliwą, współczującą, reagującą świadomie (autentycznie) na to co jest obecne.

Delikatnie.


Zajęcia poprowadził Vladimir, Rosjanin mieszkający w Nowym Jorku, wielbiciel Miłosza.
Po warsztatach poprosił mnie, żebym przeczytała na głos jeden z jego wierszy, "Ale książki". Chciał usłyszeć jego brzmienie po polsku. Nagrał sobie na dyktafon.

Codziennie wstaję trochę wcześniej, lubię rano iść drogą do aśramu kiedy kobiety obmywają wodą ziemię przed wejściami do domów i malują na niej mandale kolorowym proszkiem.
Po drodze spotykam też czarne świnie, które wczesnym rankiem szczególnie aktywnie buszują w ściekach i śmieciach. Niektóre z nich są ogromne, ryje umazane czym tylko się da. Niezłomni czyściciele hinduskich miast i miasteczek.

W głowie kłębi mi się tysiące myśli. Niewygoda, zniechęcenie, złość, przyjemność, błogość. Ciągłe planowanie, powracanie do spraw warszawskich, myśli o moich relacjach, długie dyskusje w głowie. Analizy, próby zrozumienia. Rozwiązania czegoś.
Gęsto, ciężko, ciemno, bywają myśli jak grube czarne hinduskim świnie.
Chrum, chrum, ryjem przez góry odpadków... :p

Sny.
Dobrze je tu pamiętam, są wyraźne i kolorowe.
Jak hinduskich plakaty.
Śni mi mi się moja rodzina, mój partner, moi przyjaciele, miasta, samoloty, szkoły...
Szalony kalejdoskop.
Codziennie nowa mandala na progu domu.
Każdy szczegół wyraźny, ostro zarysowany.

Zauważanie.

Spotkałam Alexa, Ukrainiec mieszkający w Izraeulu, chociaż właściwie teraz bez domu, podróżnik . Zaprosił mnie na pudżę tybetańską. Pokazał tysiące wizerunków tybetańskich bóstw i bogiń na swoim iPhonie. Odprowadził do mojego hotelu. Poszliśmy na dach. Było już ciemno i Arunachala ledwie rysowała się w ciemnościach.
Nigdy jej takiej nie widziałam.
Groźna, potężna, nieprzewidywalna, tajemnicza.

Nagle zdałam sobie sprawę, że próbuję ją sobie oświetlić latarką.


Dziś jest niedziela, 13 stycznia.
Zaczyna się Pongal, święto urodzaju.
Chociaż o co w nim dokładnie chodzi, nie wiem.
Wiem tylko, że będzie bardzo głośno, będzie trąbienie, walenie we wszystko co wydaje donośne dźwięki, śpiewy, nawoływania, kwiaty, jedzenie...
Gubię się w hinduskich zwyczajach, nie próbuję jakoś bardzo zrozumieć. Powolutku, z każdym dniem, odkrywam coś nowego. Potem znów zapominam. Jest tego tak wiele, taka złożoność, że nie nadążam.


Siedzę.

Czasem w jaskini, czasem w aśramie Ramana Maharshi, czasem w aśramie Shiva Shakti.

Zaczyna mi się układać plan dnia, struktura.
Może być ona tutaj zburzona w każdej chwili.
Nieprzewidywalność.
W wydaniu hinduskim: mega nieprzewidywalność.

Odpuszczanie, nieprzywiązywanie się.
Przywiązywanie się, trwanie w "nieodpuszczeniu".
Bólu.
Przyjemności.
Płaczu.
Śmiechu.

Pozwalam sobie.
Na nie pozwalanie sobie.

*























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz